Chociaż fundamentalistyczni fanatycy od dziesięcioleci pracują nad przekształceniem Stanów Zjednoczonych w „naród chrześcijański”, nie odnieśli w tym zakresie zbyt wielu sukcesów. Jednym z powodów ich niepowodzenia jest sprzeciw mniejszości religijnych i osób niewierzących. Innym jest prawdopodobnie to, że duża liczba Amerykanów chce zachować tolerancję religijną i unikać teokracji. Ale może to również odzwierciedlać fakt, że Stany Zjednoczone są obecnie mocno trzymane w uścisku innej religii: zakupów.
Przecież w tym „okresie świątecznym” dominującym zajęciem nie wydaje się być tradycyjny kult religijny czy modlitwa. Zakończony niedawno Czarny Piątek stał się okazją nie tylko do orgii wydatków konsumenckich, ale także do zaciekłych działań w postaci wrzeszczącego tłumu kupujących, którzy angażowali się w masowe zamieszki w desperackich próbach zdobycia różnorodnych produktów. Oszalonymi uczestnikami nie byli głodujący, zubożeni chłopi czy pozbawieni produktów uchodźcy z krajów komunistycznych, ale w miarę wygodni ludzie z klasy średniej. Ich desperacja nie wynikała z głodu. Po prostu chcieli. . . jeszcze!
A teraz, gdy naród wkracza w szał świątecznych zakupów – dogodnie rozpoczęty w listopadzie, aby zapewnić mnóstwo czasu na tę praktykę – niewątpliwie będzie znacznie więcej fetyszyzmu towarowego. Centra handlowe już tętnią świąteczną muzyką mającą zachęcać do zakupów, a wizje rosnących wyników sprzedaży tańczą w głowach szczęśliwych menadżerów sklepów.
Wszystko to prowadzi oczywiście do skarg tradycyjnych wyznawców religii na komercjalizację świąt Bożego Narodzenia. Oczywiście blowiatorzy w Fox News starają się zrzucić winę za upadek uczuć religijnych w okresie Bożego Narodzenia na myśl liberalną. Jednak brutalna rzeczywistość jest taka, że Jezus w żłobie lub krwawiący na krzyżu mniej podobają się wielu Amerykanom zajmującym się najnowszymi telefonami komórkowymi i innymi gadżetami komercyjnymi.
Właściwie, pomimo nacisku na zakupy w okresie świątecznym, zakupy w Stanach Zjednoczonych są zjawiskiem całorocznym. Dzieci mogą nie umieć czytać, pisać, dodawać ani odejmować, ale wiedzą bardzo dużo o najnowszych produktach konsumenckich. Doskonale znają je także ich rodzice i dziadkowie. A dlaczego miałyby nie być? Szeroka gama produktów jest regularnie prezentowana w programach telewizyjnych i radiowych, na przydrożnych billboardach oraz w gazetach i magazynach.
Tak naprawdę reklama komercyjna jest w Stanach Zjednoczonych wszechobecna i niewielu Amerykanów jest w stanie przed nią uciec. Nawet gdy ludzi nie ma w domach, komercyjne programy telewizyjne — te tandetne, bezmyślne towary opracowane po to, aby reklamy nie zderzały się ze sobą — są stale emitowane w poczekalniach lekarzy, warsztatach samochodowych, windach, na dworcach kolejowych, w szpitalach, restauracjach, lotniska, stołówki szkolne, bary i taksówki.
Co więcej, reklama nie ma na celu jedynie ostrzegania ludzi o dostępności produktu, ale sprawiania, że będą go chcieli. Przedsiębiorstwa komercyjne rozumieją, że dzięki wpływowi reklamy zakupy nie będą opierać się na potrzebie, ale na pragnieniu. Reklama wzbudzi niezadowolenie z tego, co ludzie już mają i wywoła pragnienie czegoś innego. A to bardzo obiecująca droga do sprzedaży. Naturalnym jest zatem, że amerykańskie korporacje pochłaniają Amerykanów reklamą. To doskonała inwestycja, która przyciąga rzesze chętnych, a nawet zdesperowanych klientów.
Tylko bardzo rzadki polityk amerykański byłby skłonny przeciwstawić się wynikającemu z tego walcowi parowemu konsumpcjonizmu. Wyobraźmy sobie przyszłość polityczną kandydata na urząd publiczny, który powiedział: „Wystarczająco dużo mówiono o wzroście gospodarczym i konkurencji jako rozwiązaniach naszych problemów. Naszym prawdziwym wyzwaniem jako Amerykanów jest ograniczenie naszej konsumpcji do tego, czego naprawdę potrzebujemy, dzielenie się z innymi, którzy mają mniej szczęścia niż my, oraz powstrzymanie grabieży zasobów naszej planety i niszczenia naszego środowiska”. Podejrzewam, że ona lub on nie zajdą zbyt daleko.
Pomimo podobieństwa tego podejścia do podstawowych wartości wyznań religijnych nie jest ono popularne wśród głównych kościołów w USA. Tak, zachęcają do przedsięwzięć charytatywnych na małą skalę. Niewiele jednak robią, aby podważyć etos konsumpcjonizmu. Rzeczywiście, najbardziej aktywne i najszybciej rozwijające się kościoły – wyznania fundamentalistyczne i ewangelickie – zebrały się za kandydatami politycznymi broniącymi nieokiełznanego kapitalizmu i prerogatyw bogactwa. „Ćwierć, kochanie, ćwicz” wydaje się wśród nich znacznie bardziej popularne niż Złota Zasada.
Jak na ironię, nie sprzeciwiając się zbiorowej kultywacji nieskrępowanej chciwości wśród Amerykanów, kościoły pozostawiły otwarte drzwi do triumfu nowej amerykańskiej religii – nie liberalnego sekularyzmu, ale zakupów.
Lawrence Wittner (http://lawrenceswittner.com) jest emerytowanym profesorem historii na Uniwersytecie SUNY/Albany. Jego najnowsza książka to „Praca na rzecz pokoju i sprawiedliwości: Wspomnienia intelektualisty-aktywisty” (University of Tennessee Press).
ZNetwork jest finansowany wyłącznie dzięki hojności swoich czytelników.
Darowizna