Pierwszą rzeczą, którą Demokraci muszą spróbować zrozumieć, spoglądając na dymiące ruiny wyborów, jest ciągła siła wojen kulturowych. Trzydzieści sześć lat temu prezydent Richard Nixon opowiadał się za szlachetną „cichą większością”, podczas gdy jego wiceprezydent Spiro Agnew oskarżył liberałów o przekręcanie wiadomości. Od tego czasu niemal w każdych wyborach liberalizm był oczerniany jako afektacja klasy wyższej, która pali flagi i rozpieszcza zdradę stanu. W tym roku wyborcy twierdzili, że „wartości” są kwestią ważniejszą niż gospodarka, a nawet wojna w Iraku.
A jednak Demokraci nadal nie mają spójnych ram pozwalających stawić czoła tej chronicznej skargi, a tym bardziej ją zrozumieć. Zamiast tego „triangulują”, dostosowują się, deklarują, że nawrócili się na republikańską religię rynku, podpisują się pod Naftą i reformą opieki społecznej, starają się być bardziej jastrzębi niż republikańscy militaryści. I przegrywają. I znowu przegrywają. Tymczasem w Ameryce Czerwonej prawicowy bunt populistyczny trwa nadal, a jego wściekłość na „liberalną elitę” nie słabnie ani pojednawcze gesty Demokratów, ani upływ czasu.
Podobnie jak wiele takich ruchów, ta długotrwała konserwatywna rewolta jest pełna sprzeczności. Jest to powstanie zwykłych ludzi, którego długoterminowym skutkiem gospodarczym było obsypanie bogactwem już bogatych i pogorszenie życia tych samych ludzi, którzy powstają. Jest to reakcja na kulturę masową, która nie kwestionuje podstawowych instytucji korporacyjnej Ameryki, które czynią kulturę masową tym, czym jest. To rewolucja, która planuje obalić arystokratów poprzez obniżenie ich podatków.
Mimo to siła konserwatywnego buntu jest niezaprzeczalna. Przedstawia sposób mówienia o życiu, w którym wszyscy jesteśmy ofiarami wyniosłej nadklasy – „liberałów” – która kręci nasze filmy, publikuje nasze gazety, uczy nasze dzieci i wydaje wyroki. Liberałowie ci na ogół mówią nam, jak mamy postępować w życiu, nie biorąc pod uwagę naszych wartości i tradycji.
Innymi słowy, wojny kulturowe są sposobem na ujęcie zawsze potężnego podmiotu, jakim jest klasa społeczna. Dzięki nim Republikanie mogą wypowiadać się w imieniu zapomnianego człowieka, nie powodując przy tym żadnych problemów dla swojego głównego elektoratu – wielkiego biznesu.
Przeciwko tej bojowej, pokrzywdzonej i bezkompromisowej filozofii Demokraci wybrali… co? Ich zwyczajowy miękki centryzm, tworzenie przestrzeni dla tego elektoratu i to wszystko, dbając o to, by nikogo nie antagonizować, a nawet nie uchylając się od krytyki prezydenta, tak naprawdę, na ich konwencji. I pomimo ogromnych wysiłków na rzecz wyjścia z głosowania i ogromnego skarbca Demokraci przegrali bitwę o motywację wyborców, zanim się ona zaczęła.
Co gorsza: podczas gdy konserwatyści zaostrzali swoje poczucie wiktymizacji klasowej, Demokraci prawie porzucili to pole. Od jakiegoś czasu centrowy establishment Demokratów w Waszyngtonie jest zachwycony poglądem, że skoro era przemysłowa dobiega końca, partia musi zapomnieć o robotnikach i ich problemach i przyjąć klasę „profesjonalistów”. Podczas kampanii w 2004 roku ci nowi, przyjazni biznesowi Demokraci otrzymali głośną pomoc od idealistycznych potentatów i otwarcie przyjęli modną teorię zarządzania. Wyobrażali sobie siebie jako „metro” partię fajnych miliarderów zaangażowaną w jakąś kosmiczną walkę z kwadratowymi miliarderami z „retro” Partii Republikańskiej.
Byłby to jednak idealny rok, aby dać Republikanom lanie w stylu Trumana za wiele korporacyjnych skandali, które tolerowali i w pewnym sensie umożliwili. Zajęcie takiego stanowiska zapewniłoby Demokratom sposób na zajęcie się, a może nawet pokonanie wściekłego populizmu, który kształtuje kwestie „wartości”, jednocześnie mobilizując swoją bazę.
Aby udaremnić apele Republikanów do wyborców robotniczych, Demokraci muszą skonfrontować kulturowy populizm kwestii klinowych z prawdziwym populizmem gospodarczym. Muszą odkurzyć własną bojówkę większościową, zamiast ją tłumić; zaostrzyć różnice między stronami, zamiast je minimalizować; podkreślać sprzeczności populizmu związanego z wojną kulturową, zamiast je ignorować; i mówić otwarcie o tym, kto zyskuje, a kto traci na konserwatywnej polityce gospodarczej.
Bardziej prawdopodobne jest oczywiście to, że oficjalna administracja Demokratów po prostu uzna katastrofę, do której doszło w tym tygodniu, jako powód do podwojenia wysiłków na rzecz przesunięcia się na prawicę. Ulegną, powiedzmy, prywatyzacji ZUS czy „reformie” podatku dochodowego i nadal będą śnić swoje szczęśliwe marzenia o zostaniu partią oświeconej klasy korporacyjnej. I za dwa, cztery lata znów będą zaskoczeni, kiedy konserwatywni populiści Czerwonej Ameryki, biedniejsi i bardziej wściekli niż kiedykolwiek, zadają „Partii Ludowej” kolejny oszałamiający cios.
Thomas Frank jest autorem ostatnio książki „Co się dzieje z Kansas? Jak konserwatyści zdobyli serce Ameryki”.
ZNetwork jest finansowany wyłącznie dzięki hojności swoich czytelników.
Darowizna