Minęło już prawie pięć lat od pęknięcia bańki na rynku nieruchomości mieszkaniowych i cztery lata od początku recesji. W Stanach Zjednoczonych jest o 6.6 miliona mniej miejsc pracy niż cztery lata temu. Około 23 miliony Amerykanów, którzy chcieliby pracować w pełnym wymiarze godzin, nie może znaleźć pracy. Prawie połowa bezrobotnych to osoby bezrobotne długotrwale. Płace spadają – realny dochód typowego amerykańskiego gospodarstwa domowego jest obecnie poniżej poziomu z 1997 roku.
Już w 2008 roku wiedzieliśmy, że kryzys jest poważny. I myśleliśmy, że wiemy, kim są „źli goście” – duże banki w kraju, które poprzez cyniczne udzielanie pożyczek i lekkomyślny hazard doprowadziły Stany Zjednoczone na skraj ruiny. Administracje Busha i Obamy uzasadniały pomoc finansową tym, że tylko wtedy, gdy bankom zostaną przekazane pieniądze bez ograniczeń i bez warunków, gospodarka będzie mogła ożywić się. Zrobiliśmy to nie dlatego, że kochaliśmy banki, ale dlatego, że (powiedziano nam), że nie moglibyśmy obejść się bez pożyczek, które umożliwiły. Wielu, szczególnie w sektorze finansowym, argumentowało, że zdecydowane, zdecydowane i hojne działania na rzecz ratowania nie tylko banków, ale także bankierów, ich akcjonariuszy i wierzycieli, przywrócą gospodarkę do stanu sprzed kryzysu. W międzyczasie wystarczyłby krótkotrwały bodziec o umiarkowanej wielkości, aby ożywić gospodarkę do czasu przywrócenia banków do dobrej kondycji.
Banki dostały pomoc. Część pieniędzy poszła na premie. Niewiele z tego poszło na kredyty. A gospodarka tak naprawdę nie ożywiła się – produkcja jest niewiele większa niż przed kryzysem, a sytuacja na rynku pracy jest ponura. Diagnoza naszego stanu i wynikająca z niej recepta były błędne. Po pierwsze, błędem było sądzić, że bankierzy poprawią swoje postępowanie – że zaczną pożyczać, jeśli tylko będą odpowiednio dobrze traktowani. W efekcie powiedziano nam: „Nie stawiajcie bankom warunków, aby wymagać od nich restrukturyzacji kredytów hipotecznych lub uczciwszego zachowania przy przejęciach. Nie zmuszaj ich do pożyczania pieniędzy. Takie warunki zaburzą nasze delikatne rynki”. W końcu menedżerowie banków zajęli się sobą i zrobili to, do czego są przyzwyczajeni.
Nawet gdy w pełni naprawimy system bankowy, nadal będziemy w poważnych tarapatach – ponieważ już je mieliśmy. Ten pozornie złoty wiek 2007 roku był daleki od raju. Tak, Ameryka miała wiele rzeczy, z których mogła być dumna. Firmy z branży technologii informatycznych znalazły się na czele rewolucji. Jednak dochody większości pracujących Amerykanów nadal nie wróciły do poziomu sprzed poprzedniej recesji. Amerykański poziom życia utrzymywał się jedynie dzięki rosnącemu zadłużeniu – zadłużeniu tak dużemu, że stopa oszczędności w USA spadła niemal do zera. A „zero” tak naprawdę nie opowiada historii. Ponieważ bogaci zawsze byli w stanie zaoszczędzić znaczny procent swoich dochodów, umieszczając je w kolumnie dodatniej, średnia stopa bliska zeru oznacza, że wszyscy inni muszą mieć liczby ujemne. (Oto rzeczywistość: w latach poprzedzających recesję, według badań przeprowadzonych przez mojego kolegę z Uniwersytetu Columbia, Bruce'a Greenwalda, 80 procent najniższej populacji Ameryki wydawało około 110 procent swoich dochodów.) Co wpłynęło na taki poziom dochodów? możliwe zadłużenie to bańka na rynku nieruchomości, którą Alan Greenspan, a następnie Ben Bernanke, przewodniczący Zarządu Rezerwy Federalnej, pomogli wywołać poprzez niskie stopy procentowe i brak regulacji – nawet nie korzystając z posiadanych narzędzi regulacyjnych. Jak wiemy, umożliwiło to bankom udzielanie kredytów, a gospodarstwom domowym zaciąganie pożyczek w oparciu o aktywa, których wartość została częściowo zdeterminowana masowymi złudzeniami.
Faktem jest, że gospodarka w latach poprzedzających obecny kryzys była zasadniczo słaba, a bańka i niezrównoważona konsumpcja, którą spowodowała, działała jak środek podtrzymujący życie. Bez nich bezrobocie byłoby wysokie. Absurdem było sądzić, że naprawa systemu bankowego sama w sobie może przywrócić gospodarkę do zdrowia. Przywrócenie gospodarki do „tam, gdzie była” nie rozwiązuje podstawowych problemów.
Trauma, której obecnie doświadczamy, przypomina traumę, której doświadczyliśmy 80 lat temu, podczas Wielkiego Kryzysu, i została spowodowana przez analogiczny splot okoliczności. Wtedy, podobnie jak teraz, mieliśmy do czynienia z załamaniem systemu bankowego. Ale wtedy, podobnie jak teraz, załamanie systemu bankowego było po części konsekwencją głębszych problemów. Nawet jeśli właściwie zareagujemy na traumę – niepowodzenia sektora finansowego – pełne ożywienie zajmie dekadę lub więcej. W najlepszych warunkach przetrwamy długi kryzys. Jeśli tak jak dotychczas zareagujemy niewłaściwie, długi kryzys będzie trwał jeszcze dłużej, a paralela z kryzysem nabierze nowego, tragicznego wymiaru.
Do tej pory kryzys był ostatnim przypadkiem w historii Ameryki, kiedy bezrobocie przekroczyło 8 procent cztery lata po rozpoczęciu recesji. I nigdy w ciągu ostatnich 60 lat, cztery lata po recesji, produkcja gospodarcza nie była choć trochę większa niż przed jej początkiem. Odsetek ludności cywilnej pracującej spadł dwukrotnie bardziej niż podczas jakiegokolwiek pogorszenia koniunktury po II wojnie światowej. Nic dziwnego, że ekonomiści zaczęli zastanawiać się nad podobieństwami i różnicami między naszym Długim Kryzysem a Wielkim Kryzysem. Wydobycie właściwych lekcji nie jest łatwe.
Wielu twierdziło, że przyczyną kryzysu było przede wszystkim nadmierne zacieśnienie podaży pieniądza ze strony Zarządu Rezerwy Federalnej. Ben Bernanke, badacz kryzysu, oświadczył publicznie, że była to lekcja, jaką wyciągnął z kryzysu i powód, dla którego otworzył kurki monetarne. Otworzył je bardzo szeroko. Począwszy od 2008 roku bilans Fed podwoił się, a następnie wzrósł trzykrotnie w stosunku do wcześniejszego poziomu. Dziś jest to 2.8 biliona dolarów. Chociaż Fed w ten sposób mógł odnieść sukces w ratowaniu banków, nie udało mu się uratować gospodarki.
Rzeczywistość nie tylko zdyskredytowała Fed, ale także postawiła pytania o jedną z konwencjonalnych interpretacji początków kryzysu. Wysuwano argument, że Fed spowodował kryzys poprzez zacieśnienie polityki pieniężnej i gdyby tylko Fed wówczas zwiększył podaż pieniądza – innymi słowy, zrobił to samo, co Fed zrobił dzisiaj – prawdopodobnie doszłoby do pełnego kryzysu. odwrócony. W ekonomii trudno jest weryfikować hipotezy za pomocą kontrolowanych eksperymentów, jakie mogą przeprowadzić nauki ścisłe. Jednak niezdolność ekspansji monetarnej do przeciwdziałania obecnej recesji powinna na zawsze położyć kres poglądowi, że polityka pieniężna była głównym winowajcą w latach trzydziestych XX wieku. Problem dzisiaj, podobnie jak wtedy, polega na czym innym. Problemem dzisiaj jest tzw. gospodarka realna. Jest to problem wywodzący się z rodzaju stanowisk pracy, jakie mamy, takich, jakich potrzebujemy i takich, które tracimy, a także związanych z rodzajem pracowników, których chcemy i z takimi, z którymi nie wiemy, co zrobić. Gospodarka realna od dziesięcioleci znajduje się w stanie gwałtownych przemian, a zaburzeniom, które ją powodują, nigdy nie udało się otwarcie zmierzyć. Kryzys gospodarki realnej kryje się za Długim Kryzysem, tak samo jak stał za Wielkim Kryzysem.
Przez ostatnie kilka lat Bruce Greenwald i ja byliśmy zaangażowani w badania nad alternatywną teorią kryzysu i alternatywną analizą problemów współczesnej gospodarki. W tym wyjaśnieniu kryzys finansowy lat trzydziestych XX wieku jest konsekwencją nie tyle implozji finansowej, ile zasadniczej słabości gospodarki. Załamanie systemu bankowego osiągnęło kulminację aż do 1930 r., długo po rozpoczęciu kryzysu i długo po tym, jak zaczęło gwałtownie rosnąć bezrobocie. W 1933 r. bezrobocie wynosiło już około 1931 procent, a w 16 r. osiągnęło 23 procent. Wszędzie pojawiali się „Hooverville” z Shantytown. Podstawową przyczyną była zmiana strukturalna w gospodarce realnej: powszechny spadek cen i dochodów produktów rolnych, spowodowany tym, co zwykle jest „dobrą rzeczą” – większą produktywnością.
Na początku kryzysu ponad jedna piąta Amerykanów pracowała w rolnictwie. W latach 1929–1932 dochody tych ludzi spadły o jedną trzecią do dwóch trzecich, co pogłębiło problemy, z którymi rolnicy borykali się od lat. Rolnictwo padło ofiarą własnego sukcesu. W 1900 r. duża część populacji USA była w stanie wyprodukować wystarczającą ilość żywności dla całego kraju. Potem nadeszła rewolucja w rolnictwie, która nabrała tempa przez całe stulecie – lepsze nasiona, lepsze nawozy, lepsze praktyki rolnicze i powszechna mechanizacja. Obecnie 2 procent Amerykanów produkuje więcej żywności, niż jesteśmy w stanie skonsumować.
To przejście oznaczało jednak to, że miejsca pracy i źródła utrzymania w gospodarstwie zostały zniszczone. Ze względu na rosnącą produktywność produkcja rosła szybciej niż popyt, a ceny gwałtownie spadły. To właśnie, bardziej niż cokolwiek innego, doprowadziło do szybkiego spadku dochodów. Rolnicy wówczas (podobnie jak obecnie pracownicy) zaciągali duże pożyczki, aby utrzymać poziom życia i produkcję. Ponieważ ani rolnicy, ani ich bankierzy nie przewidywali gwałtownych spadków cen, szybko nastąpił załamanie kredytowe. Rolnicy po prostu nie byli w stanie spłacić swoich długów. Sektor finansowy został wciągnięty w wir spadku dochodów gospodarstw rolnych.
Miasta nie zostały oszczędzone – wręcz przeciwnie. Wraz ze spadkiem dochodów na obszarach wiejskich rolnicy mieli coraz mniej pieniędzy na zakup towarów wytwarzanych w fabrykach. Producenci musieli zwalniać pracowników, co dodatkowo zmniejszyło popyt na produkty rolne i jeszcze bardziej obniżyło ceny. Wkrótce to błędne koło dotknęło całą gospodarkę narodową.
Wartość aktywów (takich jak domy) często spada wraz ze spadkiem dochodów. Rolnicy utknęli w pułapce podupadającego sektora i przygnębionych regionów. Zmniejszone dochody i majątek utrudniały migrację do miast; wysokie bezrobocie w miastach sprawiło, że migracja stała się mniej atrakcyjna. W latach trzydziestych XX wieku, pomimo ogromnego spadku dochodów gospodarstw rolnych, ogólna migracja na zewnątrz była niewielka. W międzyczasie rolnicy kontynuowali produkcję, czasami pracując jeszcze ciężej, aby nadrobić niższe ceny. Indywidualnie miało to sens; ogółem tak się nie stało, ponieważ każdy wzrost produkcji powodował spadek cen.
Biorąc pod uwagę skalę spadku dochodów rolników, nic dziwnego, że sam Nowy Ład nie był w stanie wyprowadzić kraju z kryzysu. Programy były zbyt małe i wiele z nich wkrótce zostało porzuconych. Do 1937 roku FDR, ustępując miejsca jastrzębiom deficytowym, ograniczył wysiłki stymulacyjne – co było katastrofalnym błędem. Tymczasem stany i miejscowości znajdujące się pod dużą presją były zmuszone do zwalniania pracowników, tak jak ma to miejsce obecnie. Kryzys bankowy niewątpliwie pogłębił wszystkie te problemy oraz przedłużył i pogłębił recesję. Jednak każdą analizę zakłóceń finansowych należy rozpocząć od tego, co zapoczątkowało reakcję łańcuchową.
Ustawa o dostosowaniu rolnictwa, program rolniczy FDR, który miał na celu podniesienie cen poprzez ograniczenie produkcji, mógł nieco złagodzić sytuację na marginesie. Ale dopiero gdy wydatki rządowe wzrosły w ramach przygotowań do wojny światowej, Ameryka zaczęła wychodzić z kryzysu. Ważne jest, aby zrozumieć tę prostą prawdę: to wydatki rządowe – keynesowski bodziec, a nie jakakolwiek korekta polityki pieniężnej czy ożywienie systemu bankowego – przyniosły ożywienie. Długoterminowe perspektywy dla gospodarki byłyby oczywiście jeszcze lepsze, gdyby więcej pieniędzy przeznaczono na inwestycje w edukację, technologię i infrastrukturę, a nie na amunicję, ale mimo to wysokie wydatki publiczne z nawiązką zrównoważyły słabości w wydatkach prywatnych.
Wydatki rządowe w niezamierzony sposób rozwiązały podstawowy problem gospodarki: zakończyły niezbędną transformację strukturalną, zdecydowanie przenosząc Amerykę, a zwłaszcza Południe, z rolnictwa do produkcji. Amerykanie mają zazwyczaj alergię na terminy takie jak „polityka przemysłowa”, ale tym właśnie były wydatki wojenne – polityką, która trwale zmieniła charakter gospodarki. Utworzenie masowych miejsc pracy w sektorze miejskim – w przemyśle – spowodowało wyprowadzenie ludzi z rolnictwa. Podaż żywności i popyt na nią ponownie się zrównoważyły: ceny produktów rolnych zaczęły rosnąć. Nowi migranci do miast zostali przeszkoleni w zakresie życia miejskiego i umiejętności fabrycznych, a po wojnie G.I. Bill zapewnił, że powracający weterani będą wyposażeni tak, aby mogli prosperować w nowoczesnym społeczeństwie przemysłowym. Tymczasem ogromna pula siły roboczej uwięzionej w gospodarstwach prawie zniknęła. Proces ten był długi i bardzo bolesny, ale źródło problemów gospodarczych zniknęło.
Podobieństwa między historią początków Wielkiego Kryzysu a historią naszego Długiego Kryzysu są mocne. W tamtym czasie przechodziliśmy z rolnictwa do produkcji. Dziś przechodzimy od gospodarki produkcyjnej do gospodarki usługowej. Spadek liczby stanowisk pracy w sektorze produkcyjnym jest dramatyczny – z około jednej trzeciej siły roboczej 60 lat temu do mniej niż jednej dziesiątej obecnie. Tempo wyraźnie wzrosło w ciągu ostatniej dekady. Powody spadku są dwie. Jednym z nich jest większa produktywność – ta sama dynamika, która zrewolucjonizowała rolnictwo i zmusiła większość amerykańskich rolników do szukania pracy gdzie indziej. Drugim jest globalizacja, która wysłała miliony miejsc pracy za granicę, do krajów o niskich płacach lub tych, które więcej inwestują w infrastrukturę lub technologię. (Jak zauważył Greenwald, większość utraty pracy w latach 1990. była związana ze wzrostem produktywności, a nie z globalizacją). Bez względu na konkretną przyczynę, nieunikniony skutek jest dokładnie taki sam jak 80 lat temu: spadek dochodów i Oferty pracy. Miliony bezrobotnych byłych pracowników fabryk, niegdyś zatrudnionych w miastach takich jak Youngstown, Birmingham, Gary i Detroit, to współczesny odpowiednik rolników skazanych na zagładę podczas kryzysu.
Konsekwencje dla wydatków konsumenckich i dla podstawowego stanu gospodarki – nie wspominając o przerażających kosztach ludzkich – są oczywiste, choć przez jakiś czas mogliśmy je ignorować. Przez pewien czas bańki na rynku mieszkaniowym i kredytowym maskowały problem, tworząc sztuczny popyt, który z kolei stworzył miejsca pracy w sektorze finansowym, budownictwie i gdzie indziej. Bańka sprawiła nawet, że pracownicy zapomnieli, że ich dochody spadają. Rozkoszowali się możliwością bogactwa, o jakim nie marzyli, gdy wartość ich domów rosła, a wartość ich emerytur inwestowanych na giełdzie wydawała się rosnąć podobnie. Ale prace były tymczasowe, napędzane oparami.
Makroekonomiści głównego nurtu argumentują, że prawdziwym straszydłem w okresie pogorszenia koniunktury nie są spadające płace, ale sztywne płace – gdyby tylko płace były bardziej elastyczne (to znaczy niższe), pogorszenie koniunktury samoczynnie by się naprawiło! Ale nie było to prawdą podczas Wielkiego Kryzysu i nie jest prawdą teraz. Wręcz przeciwnie, niższe płace i dochody po prostu zmniejszyłyby popyt, jeszcze bardziej osłabiając gospodarkę.
Z czterech głównych sektorów usług – finansów, nieruchomości, zdrowia i edukacji – pierwsze dwa zostały rozdęte przed wybuchem obecnego kryzysu. Pozostałe dwa, czyli zdrowie i edukacja, tradycyjnie otrzymywały duże wsparcie rządowe. Jednak oszczędności rządowe na każdym szczeblu – czyli cięcia budżetów w obliczu recesji – szczególnie mocno uderzyły w edukację, podobnie jak zdziesiątkowały cały sektor rządowy. W ciągu ostatnich czterech lat zniknęło prawie 700,000 1937 stanowisk pracy w władzach państwowych i samorządowych, co odzwierciedla sytuację, która wydarzyła się podczas Wielkiego Kryzysu. Podobnie jak w XNUMX r., dzisiejsi jastrzębie deficytowi wzywają do zrównoważonych budżetów i coraz większych cięć. Zamiast przyspieszać nieuniknioną transformację strukturalną – zamiast inwestować w odpowiedni kapitał ludzki, technologię i infrastrukturę, które ostatecznie doprowadzą nas tam, gdzie powinniśmy – rząd się wycofuje. Obecne strategie mogą mieć tylko jeden wynik: zapewnią, że długi kryzys będzie dłuższy i głębszy, niż kiedykolwiek było to konieczne.
Z tej krótkiej historii można wyciągnąć dwa wnioski. Po pierwsze, gospodarka nie odbije się sama, a przynajmniej nie w terminie mającym znaczenie dla zwykłych ludzi. Tak, wszystkie te przejęte domy w końcu znajdą kogoś, kto w nich zamieszka, albo zostaną zburzone. Ceny w pewnym momencie ustabilizują się, a nawet zaczną rosnąć. Amerykanie również dostosują się do niższego standardu życia – nie tylko w ramach swoich środków, ale także poniżej swoich możliwości, walcząc o spłatę góry długów. Ale szkody będą ogromne. Postrzeganie Ameryki jako kraju możliwości zostało już poważnie nadszarpnięte. Bezrobotni młodzi ludzie są wyobcowani. Coraz trudniej będzie skierować dużą część z nich na produktywną ścieżkę. To, co się dzisiaj wydarzy, będzie przerażone na całe życie. Przejedź przez przemysłowe doliny rzeczne Środkowego Zachodu, małe miasteczka na Równinach lub centra fabryczne na południu, a zobaczysz obraz nieodwracalnego rozkładu.
Polityka pieniężna nie pomoże nam wydostać się z tego bałaganu. Ben Bernanke przyznał to z opóźnieniem. Fed odegrał ważną rolę w stworzeniu obecnych warunków – zachęcając do powstania bańki, która doprowadziła do niezrównoważonej konsumpcji – ale obecnie niewiele może zrobić, aby złagodzić konsekwencje. Rozumiem, że jej członkowie mogą czuć się w pewnym stopniu winni. Jednak każdy, kto wierzy, że polityka pieniężna ożywi gospodarkę, będzie mocno zawiedziony. Ten pomysł odwraca uwagę i jest niebezpieczny.
Zamiast tego musimy rozpocząć zakrojony na szeroką skalę program inwestycyjny – tak jak zrobiliśmy to praktycznie przez przypadek 80 lat temu – który zwiększy naszą produktywność w nadchodzących latach, a także zwiększy zatrudnienie już teraz. Ta inwestycja publiczna i wynikająca z niej odbudowa PKB zwiększają zwrot z inwestycji prywatnych. Inwestycje publiczne mogłyby być ukierunkowane na poprawę jakości życia i realnej produktywności – w przeciwieństwie do inwestycji sektora prywatnego w innowacje finansowe, które okazały się bardziej zbliżone do finansowej broni masowego rażenia.
Czy rzeczywiście możemy się do tego zmusić, przy braku mobilizacji do wojny globalnej? Może nie. Dobra wiadomość (w pewnym sensie) jest taka, że Stany Zjednoczone od dziesięcioleci niedostatecznie inwestują w infrastrukturę, technologię i edukację, więc zwrot z dodatkowych inwestycji jest wysoki, a koszt kapitału jest na niespotykanie niskim poziomie. Jeśli dzisiaj pożyczymy, aby sfinansować inwestycje o wysokiej stopie zwrotu, nasz dług do PKB. wskaźnik – zwykła miara zdolności obsługi zadłużenia – ulegnie znacznej poprawie. Gdybyśmy jednocześnie podnieśli podatki – na przykład dla górnego 1 procenta wszystkich gospodarstw domowych mierzonego dochodem – nasza zdolność obsługi zadłużenia poprawiłaby się jeszcze bardziej.
Sektor prywatny sam nie podejmie i nie może przeprowadzić transformacji strukturalnej na niezbędną skalę – nawet gdyby Fed miał utrzymać stopy procentowe na poziomie zerowym przez nadchodzące lata. Stanie się to możliwe jedynie poprzez bodziec rządowy, którego celem nie będzie zachowanie starej gospodarki, ale skupienie się na stworzeniu nowej. Musimy odejść od produkcji i skierować się w stronę usług, których chcą ludzie – w działalność produktywną, która podnosi standard życia, a nie taką, która zwiększa ryzyko i nierówności. W tym celu możemy dokonać wielu inwestycji o wysokiej stopie zwrotu. Edukacja ma kluczowe znaczenie – wysoko wykształcone społeczeństwo jest podstawowym czynnikiem wzrostu gospodarczego. Konieczne jest wsparcie badań podstawowych. Inwestycje rządowe z poprzednich dziesięcioleci – na przykład w rozwój Internetu i biotechnologii – pomogły w napędzaniu wzrostu gospodarczego. Co bez inwestycji w badania podstawowe będzie napędzać kolejny impuls innowacji? Tymczasem stany z pewnością mogłyby skorzystać z pomocy federalnej w celu uzupełnienia niedoborów budżetowych. Długoterminowy wzrost gospodarczy przy obecnym tempie zużycia zasobów jest niemożliwy, dlatego finansowanie badań, wykwalifikowanych techników i inicjatyw na rzecz czystszej i bardziej wydajnej produkcji energii nie tylko pomoże nam wyjść z recesji, ale także zbuduje solidną gospodarkę na dziesięciolecia. Wreszcie nasza niszczejąca infrastruktura, od dróg i linii kolejowych po wały przeciwpowodziowe i elektrownie, jest głównym celem rentownych inwestycji.
Drugi wniosek jest następujący: jeśli spodziewamy się zachować pozory „normalności”, musimy naprawić system finansowy. Jak zauważono, implozja sektora finansowego może nie była podstawową przyczyną obecnego kryzysu, ale go pogorszyła i stanowi przeszkodę w długoterminowym ożywieniu gospodarczym. Małe i średnie przedsiębiorstwa, zwłaszcza nowe, są nieproporcjonalnie dużym źródłem tworzenia miejsc pracy w każdej gospodarce i zostały szczególnie dotknięte. Konieczne jest wyciągnięcie banków z niebezpiecznego biznesu spekulacyjnego i powrót do nudnego biznesu, jakim jest udzielanie pożyczek. Ale nie naprawiliśmy systemu finansowego. Raczej wpompowaliśmy pieniądze w banki, bez ograniczeń, bez warunków i bez wizji rodzaju systemu bankowego, jakiego chcemy i potrzebujemy. Jednym słowem mylimy cele ze środkami. System bankowy ma służyć społeczeństwu, a nie odwrotnie.
To, że powinniśmy tolerować takie pomieszanie celów i środków, świadczy o czymś głęboko niepokojącym w kwestii kierunku, w jakim zmierza nasza gospodarka i nasze społeczeństwo. Ogólnie rzecz biorąc, Amerykanie zaczynają rozumieć, co się stało. Protestujący w całym kraju, pobudzeni przez ruch Occupy Wall Street, już to wiedzą.
ZNetwork jest finansowany wyłącznie dzięki hojności swoich czytelników.
Darowizna