Jedyną dobrą rzeczą w nieustającym napływie złych wiadomości gospodarczych jest to, że mogło być gorzej: wszystkie trzy agencje ratingowe mogły obniżyć rating Stanów Zjednoczonych, giełdy mogły jeszcze bardziej spaść, a Stany Zjednoczone mogły nie spłacić swojego zadłużenia. Obecnie panuje powszechny pogląd, że w obliczu kolejnej rundy Wielkiej Recesji istnieje duże ryzyko pogorszenia się sytuacji, w sytuacji braku skutecznych instrumentów do dyspozycji rządów. Pierwszy punkt jest poprawny, ale drugi nie jest do końca trafny.
Przez cały kryzys – i przed nim – ekonomiści keynesowscy przedstawiali spójną interpretację wydarzeń. Przed kryzysem Amerykę i w dużej mierze gospodarkę światową utrzymywała bańka. Pęknięcie bańki pozostawiło po sobie nadmiar dźwigni finansowej i nieruchomości. Konsumpcja pozostanie zatem słaba, a programy oszczędnościowe po obu stronach Atlantyku zapewniają obecnie, że państwo nie wypełni pustki. Biorąc to pod uwagę, nie dziwi niechęć firm do inwestowania – nawet tych, które mogą uzyskać dostęp do kapitału.
Oczywiście ci, którzy martwią się niedoborem instrumentów polityki, mają częściowo rację. Zła polityka pieniężna wpędziła nas w ten bałagan, ale nie może nas z niego wydostać. Nawet jeśli uda się stłumić jastrzębie inflacyjne w Rezerwie Federalnej, trzecia fala luzowania ilościowego będzie jeszcze mniej skuteczna niż II QE. Nawet to prawdopodobnie w większym stopniu przyczyniło się do powstania baniek na rynkach wschodzących, nie prowadząc jednocześnie do zwiększenia liczby dodatkowych kredytów i inwestycji w kraju.
Oświadczenie Fed, że przez następne dwa lata utrzyma docelową stopę funduszy federalnych w pobliżu zera, wyraża poczucie rozpaczy w związku z trudną sytuacją gospodarki. Jednak nawet jeśli uda mu się zatrzymać, przynajmniej tymczasowo, spadek cen akcji, nie zapewni to podstawy do ożywienia gospodarczego: to nie wysokie stopy procentowe utrzymują gospodarkę w dół. Korporacje są zalane gotówką, ale banki nie udzielają pożyczek małym i średnim przedsiębiorstwom, które w każdej gospodarce są źródłem tworzenia miejsc pracy. Fed i Departament Skarbu poniosły sromotną porażkę w ponownym uruchomieniu akcji kredytowej – to bardziej przyczyniłoby się do ożywienia wzrostu niż utrzymywanie niskich stóp procentowych do 2015 roku!
Ale prawdziwa odpowiedź, przynajmniej w przypadku krajów takich jak Stany Zjednoczone, które mogą pożyczać na niskie stopy procentowe, jest prosta: wykorzystać te pieniądze na inwestycje o wysokiej stopie zwrotu. Będzie to zarówno sprzyjać wzrostowi gospodarczemu, jak i generować dochody podatkowe, obniżając relację zadłużenia do produktu krajowego brutto w perspektywie średnioterminowej i zwiększając zdolność obsługi zadłużenia. Nawet biorąc pod uwagę tę samą sytuację budżetową, restrukturyzacja wydatków i podatków w kierunku wzrostu – poprzez obniżenie podatków od wynagrodzeń, podniesienie podatków dla bogatych, a także obniżenie podatków dla korporacji, które inwestują i podniesienie ich dla tych, które tego nie robią – może poprawić zdolność obsługi zadłużenia.
Polityka jest jednak gdzie indziej. Rynki wiedzą, że mieszanka niskich podatków i fetyszyzmu długu ogarniająca Północny Atlantyk oznacza, że nie ma pod ręką żadnych instrumentów: polityka pieniężna nie zadziała, polityka fiskalna jest ograniczona, wzrost gospodarczy spowolni, a poprawa deficytów (przyniesiona przez oszczędności) nastąpi być rozczarowujący.
Jednak rynki mają także swój program polityczny, co wyraźnie widać w obniżce ratingu S&P. Żaden ekonomista nie patrzyłby tylko na stronę zadłużenia w bilansie, a przecież na tym skupia się S&P. Jeszcze bardziej wymowny jest fakt, że Stany Zjednoczone spłacają swoje długi w dolarach i kontrolują prasy drukarskie. Nie ma zatem szans na niewypłacalność – poza rodzajem politycznej farsy, którą widzieliśmy w zeszłym tygodniu.
Rynki często się mylą, ale wyniki firm ratingowych nie budzą zaufania – z pewnością nie usprawiedliwiają zastąpienia zbiorczych poglądów milionów osądami kilku „techników” pracujących w firmie, której zarządzanie i zachęty są problematyczne. Europejscy przywódcy słusznie na ostatnim spotkaniu wezwali do mniejszego polegania na tych ratingach.
Europa i Ameryka stoją obecnie przed niezwykle trudną polityką. Trudno powiedzieć, co jest gorsze: impas w Ameryce czy zepsuta struktura polityczna w Europie. Przywódcy europejscy podjęli zdecydowane działania, ale wydarzenia toczą się szybciej niż procesy ratyfikacji i wdrażania. Relacja długu do PKB w Europie jest również niższa niż w USA; gdyby miała odpowiednie wspólne ramy fiskalne, również byłaby w lepszej sytuacji niż Ameryka.
Innym problemem Europy jest to, że zbyt wiele osób uważa, że rozwiązaniem jest obecnie rygorystyczność fiskalna. Jednak przed kryzysem Irlandia i Hiszpania charakteryzowały się nadwyżką i niskim stosunkiem długu do PKB. Większe oszczędności jedynie spowodują, że Europa będzie się rozwijać wolniej, a jej problemy fiskalne będą narastać. Dopiero niedawno przywódcy europejscy w końcu uznali, że Grecja i inne kraje nękane kryzysem potrzebują wzrostu – i że programy oszczędnościowe również nigdy nie przyniosą takiego wzrostu.
Wszystko to zwiększa prawdopodobieństwo, że Północny Atlantyk wejdzie w podwójny spadek, ale w liczbie zero też nie ma nic magicznego. Krytyczna stopa wzrostu to taka, która powstrzymuje powiększanie się deficytu miejsc pracy. Problemem jest to, że obecna stopa wzrostu w Ameryce i Europie wynosząca około jednego procenta to mniej niż połowa kwoty wymaganej do osiągnięcia tego celu.
Kiedy rozpoczęła się recesja, padło wiele mądrych słów na temat wyciągnięcia wniosków zarówno z Wielkiego Kryzysu, jak i długiego złego samopoczucia Japonii. Teraz wiemy, że niczego się nie nauczyliśmy. Nasz bodziec był za słaby, za krótki i źle zaprojektowany. Banki nie były zmuszone do powrotu do akcji kredytowej. Nasi przywódcy próbowali zatuszować słabości gospodarki – być może ze strachu, że jeśli będziemy wobec nich szczerzy, i tak już kruche zaufanie ulegnie erozji. Ale to było ryzyko, które teraz przegraliśmy. Teraz widoczna jest skala problemu, pojawiło się nowe przekonanie: pewność, że sprawy się pogorszą, niezależnie od tego, jakie działania podejmiemy. Optymistycznym scenariuszem wydaje się obecnie długotrwałe złe samopoczucie.
Joseph Stiglitz jest laureatem Nagrody Nobla w dziedzinie ekonomii w 2001 roku i profesorem na Uniwersytecie Columbia. Prawa autorskie The Financial Times Limited 2011.
ZNetwork jest finansowany wyłącznie dzięki hojności swoich czytelników.
Darowizna