Spotkałem wielu postępowców, którzy mówili: „Hej, dlaczego nie dać Obamie szansy”. Jeszcze nawet nie objął urzędu. Dlaczego tak wielu lewaków na niego narzeka?
W odpowiedzi na to stanowisko, zwłaszcza zaproponowane w pierwszym tygodniu po wyborach, napisałem trzy eseje, próbując pokazać, jak by wyglądało, gdyby Obama był tak nastawiony na zmiany, jak oczekiwali tego silni postępowi zwolennicy. Powiedziałem: OK, jeśli ludzie wierzą, że Obama opowiada się za poważnymi zmianami, co to oznacza? Jak wyglądałaby prawdziwa zmiana?
Jednym z esejów był hipotetyczny wywiad z Obamą rok od inauguracji. Jest on dostępny w Internecie pod adresem https://znetwork.org/znet/viewArticle/19345. Pisanie tego artykułu sprawiało mi przyjemność, a wyobrażenie sobie naprawdę postępowego, a nawet radykalnego projektu wyborczego było, jak sądzę, przydatne, nawet jeśli tym razem jego elementy prawdopodobnie nie zostaną zrealizowane. Ale przede wszystkim wkładam słowa w usta Obamy, aby pokazać możliwą przyszłość, względem której ludzie mogliby mierzyć rzeczywiste czyny Obamy. Drugi esej ukazał się w ZNet zaraz po wyborach, a trzeci to esej Z Magazine, napisany około tydzień później i ukazujący się w grudniowym numerze. Oba te eseje miały ten sam cel, co dłuższy wywiad, a mianowicie wskazanie, czego możemy szukać, aby ocenić, dokąd zmierza Obama.
Minęło już więcej czasu i obawiam się, że obecnie tylko w jednym maleńkim sensie stanowisko „ręce precz od Obamy” pozostaje wiarygodne. Załóżmy, że ktoś myślał, że Obama będzie po prostu kolejnym prezydentem, który ze względu na stan kraju, nastroje społeczne i/lub własne upodobania może zrobić niewiele więcej niż Hilary Clinton lub praktycznie każdy inny Demokrata, a nawet wszystko, ale nie więcej. zrobiliby to fundamentalistyczni republikanie. W takim razie widzę, że taka osoba mówi: poczekaj na krytykę. Jak dotąd nic nie wskazuje na to, że Obama nie spełni (bardzo skromnych) oczekiwań. Ale umiarkowane naprawianie szaleństwa nie jest tym, co postępowi zwolennicy Obamy mieli na myśli, mówiąc „zmiana, w którą możemy wierzyć”.
Zatem dla tych, którzy pracowali dla Obamy, głosowali na Obamę lub nawet po prostu płakali radośnie z powodu jego wyboru, nie tylko dlatego, że posiadanie Czarnego Prezydenta było doniosłe, i nie tylko dlatego, że oznaczało to pożegnanie Busha i Spółki i mogło zwiastować koniec protofaszystowskiego fundamentalistycznego bloku politycznego w USA, ale także w oczekiwaniu, że Obama będzie poważnie opowiadał się za biednymi, słabymi i pozbawionymi praw wyborczych, a nawet programowo osiągnie prawdziwą sprawiedliwość, równość, uczestnictwo i pokój – cóż, niestety, Widziałem już wystarczająco dużo, aby mieć poważne wątpliwości co do tego wszystkiego, co się dzieje.
A mając takie wątpliwości, pojawia się jedna odpowiedź – dać temu facetowi szansę, głównie dlatego, że jest czarny, wydaje mi się to zupełnie przeciwne do tego, co ma sens, nawet jeśli chodzi o niego osobiście, a tym bardziej o to, że jest prezydentem.
To znaczy, żeby trochę oczyścić atmosferę, gdy jakiś dupek, który zna się tylko na koktajlach, szarych flanelowych garniturach i w najlepszym wypadku ścieka do paternalizmu, wygrywa urząd, a ten nędzarz nie zmienia wtedy swoich pasów, powiedzmy Bush, dla na przykład nadchodzące nikczemne skutki nie czynią go gorszym człowiekiem, niż ktokolwiek wcześniej o nim myślał. Ale kiedy ktoś, kto zaznał biedy, zaznał ucisku, walił do drzwi w imieniu bezdomnych lokatorów i słyszał, a nawet zdawał sobie sprawę, a czasami prawdopodobnie powtarzał przekonujące analizy społeczeństwa, obejmuje urząd, powiedzmy Obama, a ta osoba ma nawet ogromną liczbę ludzi gotowy jak cholera napierać na wszelkie wyzwalające rzeczy, jakie mógłby spróbować zrobić przeciwko władzy korporacji – a kiedy następnie rozładuje cały ten potencjał i zasadniczo nie zrobi nic więcej, niż zrobiłby następny biały polityk – cóż, nie mów żebym oceniał go mniej surowo, mniej agresywnie i mniej emocjonalnie, niż oceniałbym jakiegoś psychotycznego republikańskiego maniaka czy jakiegoś przyziemnego liberalnego pozera. Właściwie uważam to za bardziej, a nie mniej, haniebne. Krótko mówiąc, stoi przed nami realna szansa i jeśli Obama ją zmarnuje, jeśli dosłownie odmówi pójścia do przodu i w najlepszym razie zrobi jedynie kroki w bok, cóż, z pewnością nie jest to godne okresu karencji.
Powstaje zatem pytanie: co Obama zrobił w ciągu swoich, wprawdzie krótkich, pierwszych trzech tygodni, co sprawia, że mądrze jest uzbroić się w cierpliwość i wyrazić poważną krytykę? Co takiego zrobił Obama, co powinno spowodować, że jego ogromna armia ochotników pojawi się na inauguracji, głównie wymachując plakatami, transparentami i flagami, żądając działań zgodnych z oczekiwaniami?
Cóż, po pierwsze, Obama nie wezwał potencjalnej armii ani aktywistów, swoich najbardziej zagorzałych ochotników i zwolenników, aby wyszli na ulice i pokazali, że należy zakończyć wojnę. Nie zapytał swoich oddolnych zwolenników, kto, jak przyznał, wygrał mu wybory – o sporządzenie listy programowych pragnień i celów wraz z towarzyszącym harmonogramem, na które on również będzie zobowiązany. Nie zapytał swoich zwolenników, kogo chcieliby, aby jego gabinet był dobrym wyborem, a następnie postąpił zgodnie z oddolną mądrością swoich zwolenników. To by się zmieniło. To byłaby prawdziwa demokracja.
Nie, po poradę, wsparcie, spłatę długów i znalezienie sojuszników, Obama udał się, jak zawsze w historii amerykańskiej prezydencji, do głównych inwestorów swojej kampanii, do głównych graczy w społeczeństwie – do korporacji i elity polityczne znanego rocznika. Nie dzieje się tak dlatego, że istnieje prawo natury, które wymaga od Obamy takiego zachowania. Mógł wybrać inną drogę. Ale jak dotąd tego nie zrobił.
Tak naprawdę Obama nie tylko przynosi nam nowe wino w starych butelkach. Może to być zrozumiały kompromis z nakazami uporczywej rzeczywistości z przeszłości i koniecznością poruszania się w niej, i w tym sensie może to być krok w dobrym kierunku. Ale nowe wino w starych butelkach oznaczałoby wybranie przynajmniej kilku progresywnych (nowych win) dla Gabinetu i West Wing. Moglibyśmy mieć alibi, że Obama nie tworzył jeszcze nowych stanowisk, gdyby przynajmniej witał nowych ludzi. Moglibyśmy mieć alibi, że nie tworzył już nowych społecznych relacji w zarządzaniu, gdyby przynajmniej powołał do pracy ludzi, którzy później będą pracować nad takimi programami. Ale nie – jak dotąd, bądźmy szczerzy, Obama podawał nam stare wino w starych butelkach i nic więcej.
Ci, którzy spodziewali się, mieli nadzieję, a nawet po prostu modlili się wbrew wszystkiemu o prawdziwą zmianę, powinni albo niecierpliwie czekać na cud wbrew wszelkim gromadzącym się dowodom, albo przygotowywać się do walki. I dopóki pierwsze stanowisko szybko prowadzi do drugiego, tak naprawdę nie ma większego znaczenia, w jakim nastawieniu są teraz ludzie. Duże znaczenie ma to, że wszyscy wiemy, dokąd się udać w styczniu a potem, zakładając, że do tego czasu dzwony wolności nie zaczną spontanicznie kołysać się przynajmniej trochę, jeśli nie dzwonić.
Innymi słowy, byłoby okropnie źle, gdyby ludzie przedkładali lojalność Obamy ponad rozsądek i namiętne pragnienia. Byłoby strasznie źle, gdyby ludzie porzucili swoje nadzieje, cele i pragnienia, aby nadal uśmiechać się i świętować Obamę, mimo że nie udało mu się zrealizować swoich celów. Pominięcie naszych własnych nadziei, marzeń i spostrzeżeń w celu pozostania w trendzie bez godnego celu spowoduje jedynie niewiarygodne ubóstwo umysłu i ducha. Będzie to niegodziwie sprzeczne z osiągnięciem zmiany.
Jeśli Obama nie obsadzi wkrótce co najmniej kilku poważnych postępowców, jeśli nie wyjaśni jasno, w jaki sposób programy ratunkowe i inne akcje ratunkowe przyniosą nowe, postępowe rezultaty, a nie w najlepszym przypadku przywrócą nas do normalnego funkcjonowania, jeśli nie spojrzy na podatki w celu redystrybucji i planowania budżetu, jeśli nie weźmie noża w stronę Pentagonu, jeśli nie da jasno do zrozumienia, że naprawdę wychodzimy z Iraku i nie udajemy się do Afganistanu a nawet Pakistanu, jeśli nie zmieni kursu stosowanego w Ameryce Łacińskiej, a nawet nie wyciągnie wniosków z niezwykle ekscytujących eksperymentów tam prowadzonych, jeśli nie zacznie korzystać z opieki zdrowotnej z chirurgią, a nie z placebo, jeśli nie podejmie nowych problemów, takich jak niewiarygodnego analfabetyzmu domowego lub rozpadającej się infrastruktury i szerzącej się bezdomności, jeśli nie wyhamuje rynków poważnymi przepisami, których celem jest ochrona, a następnie zwiększenie siły roboczej, a także promowanie zdrowego rozsądku ekologicznego, i jeśli nie będzie namawiał swoich zwolenników do wyjścia i agitowali za tymi i innymi tego typu programami, a także systematycznie mówili mu, czego od niego chcą, a nie tylko odwrotnie, wtedy Obama nie jest bardziej godny miesiąca miodowego, a tym bardziej wsparcia, niż jakikolwiek inny prezydent, który macha do władzę i bogactwo, a prawdopodobnie w mniejszym stopniu, biorąc pod uwagę hipokryzję, jaką to ujawniłoby.
Jeżeli wynikiem tych wyborów będzie typowy elitarny program, i tak, nawet ujawnienie go dla tych, którzy będą zaskoczeni, to niewątpliwie będzie to chwilowo głęboko przygnębiające, ale nie powinno powodować ciągłej depresji ani nie powinno powodować nasilony cynizm, a nawet chaotyczny gniew. Wręcz przeciwnie, powinniśmy być podekscytowani i podekscytowani, ponieważ wiele osób było podczas wieczoru wyborczego, ale teraz było też wściekłych i skupionych. W ciągu ostatniego półtora roku powszechne wysiłki, choć obciążone bagażem przeszłości, wybrały czarnoskórego prezydenta Stanów Zjednoczonych. Przeczytaj to jeszcze raz. Pomyśl o tym. A teraz wyobraźcie sobie, co mogłyby osiągnąć popularne wysiłki, gdyby nie osiodłano ich i galopowano pełną parą w imię prawdziwych zmian.
Reakcją, jeśli wkrótce definitywnie i nieodwracalnie odkryjemy – a obawiam się, że to zrobimy – że nie mamy nic więcej ponad to, co było od początku w przeważającej mierze oczywiste, czyli to, że pod powierzchnią Obama jest po prostu kolejnym prezydentem – nie powinna to być depresja ani cynizm, ale zamiast tego uniesienie i energia. To nie bierność powinna karmić i karmić się walkami wewnętrznymi, ale aktywność, która generuje i jest napędzana przez nową organizację i program. USA są gotowe na zmiany. Musimy nadal naciskać, lepiej, bardziej systematycznie i energicznie niż kiedykolwiek, aby stało się to rzeczywistością.
ZNetwork jest finansowany wyłącznie dzięki hojności swoich czytelników.
Darowizna