Zarzucam ci tylko jedno. Żyjąc, wierz w życie. Istoty ludzkie zawsze będą żyć i osiągać większe, szersze i pełniejsze życie. Jedyną możliwą śmiercią jest utrata wiary w tę prawdę po prostu dlatego, że wielki koniec nadchodzi powoli, ponieważ czas jest długi.
— WEB DuBois, historyk, aktywista, założyciel Ruchu Niagara i autor książki Dusze Czarnego Ludu.
Te słowa są naklejone na moim biurku obok poruszającego cytatu Jamesa Baldwina The Fire Next Time: „Cywilizacja nie zostaje zniszczona przez niegodziwych ludzi; nie jest konieczne, aby byli niegodziwi, ale wystarczy, aby byli bez kręgosłupa”. Nelson Mandela, wielki wyraz afrykańskiej wolności, którego historia była ucieleśnieniem odwagi, ponad wszystko wierzył w życie. I podobnie jak DuBois i Baldwin rozumiał wytrwałość.
Wraz z wiadomością, że Mandeli zaczęło brakować oddechu – jego płuca zostały zniszczone przez gruźlicę, na którą nabawił się podczas 27 lat więzienia w Republice Południowej Afryki – przyszły mi na myśl dwa wspomnienia.
Wiosną 1961 roku stałem w ogromnym tłumie ludzi na londyńskim Trafalgar Square, aby usłyszeć, jak mówcy potępiali apartheid, termin, z którym nigdy wcześniej się nie spotkałem. Po części moja ignorancja wynikała z tego, że miałem 18 lat, świeżo po ukończeniu szkoły średniej, gdzie specjalizowałem się głównie w piłce nożnej i piwie, ale także dlatego, że byłem Amerykaninem i po prostu nie było tego słowa na ekranie mojego politycznego radaru. Kilku z nas wiedziało o masakrze w Sharpeville rok wcześniej, kiedy południowoafrykańska policja zamordowała 69 pokojowych demonstrantów, ale „apartheid” był dla mnie jeszcze egzotycznym słowem.
Kiedy wróciłem do domu w San Francisco, aby rozpocząć studia, kilku z nas próbowało nawiązać do tej kwestii. ONZ wzywała do międzynarodowego bojkotu w 1962 r., ale Zachód niemal całkowicie go zignorował. Nawet brytyjski rząd, rzekomo walczący z apartheidem, odmówił przyłączenia się do bojkotu ONZ. Trudno nakłonić Amerykanów, aby wyjrzeli poza swoje wybrzeża, chyba że do domu wraca mnóstwo worków na zwłoki. W każdym razie większość z nas została wciągnięta w ruch na rzecz praw obywatelskich, ruch na rzecz wolności słowa, a następnie walkę o zakończenie wojny w Azji Południowo-Wschodniej. Ruch przeciw apartheidowi zeszł na dalszy plan.
Nie chodziło o to, że Amerykanie nie byli świadomi istnienia apartheidu – chociaż wątpię, czy wiele osób, nawet w ruchu na rzecz praw obywatelskich, mogłoby podać definicję afrykańskiego słowa: „stan bycia oddzielonym” – chodziło o to, że nikt do końca wiedział, co z tym zrobić. Dopóki ruch przeciw apartheidowi nie wpadł na pomysł zbycia spółek prowadzących interesy z reżimem Pretorii, wydawało się, że jest to o jeden most za daleko.
Jednak począwszy od lat 1970. XX wieku zaczęło się to zmieniać i nie umniejszając żadnego innego obszaru kraju, prym wiodą Oakland i Berkeley. Jak powiedział piosenkarz i aktywista Harry Belafonte, East Bay w San Francisco była „kolebką amerykańskiego ruchu przeciwko apartheidowi”.
Ale to była długa i powolna harówka.
W 1972 r. kongresman z Berkeley Ron Dellums (ze stanu Kalifornia) przedstawił „Kompleksową ustawę przeciw apartheidowi”, która zakończyła się śmiercią po przybyciu do Waszyngtonu. W następnym roku burmistrz Berkeley Lonnie Hancock próbował nakłonić miasto do wycofania się z firm inwestujących w Republice Południowej Afryki, ale bezskutecznie. Nakłonienie Berkeley do zbycia udziałów zajęło sześć lat nieustannych wysiłków. Kiedy w końcu tak się stało, stała się jedną z pierwszych społeczności w kraju, która to zrobiła.
Punkt zwrotny w walce z apartheidem nastąpił w 1984 r., kiedy studenci i wykładowcy kampusu Uniwersytetu Kalifornijskiego w Berkeley zażądali, aby największy uniwersytet na świecie sprzedał swoje miliardowe inwestycje w firmy prowadzące interesy z Republiką Południowej Afryki. Byłem wtedy reporterem, który życzył im wszystkiego najlepszego, ale nie miał wielkich nadziei na sukces. Ciągle myślałem o wersecie z wiersza irlandzkiego rewolucjonisty Padraica Pearse’a o tych, którzy wyszli „aby złamać swoje siły i umrzeć, oni i nieliczni, w krwawym proteście w imię chwalebnej rzeczy. Będzie się o nich mówiło wśród swego ludu. Pokolenia będą o nich pamiętać i nazywać ich błogosławionymi.”
Jakże się myliłem. Wspomnienia z przeszłości mogą czasami przesłaniać nam potencjał na przyszłość.
Studenci budowali slumsy na terenie kampusu, oblegali zarząd regentów i na sześć tygodni przejęli historyczny Sproul Plaza. Uniwersytet zareagował w typowy sposób: gazem łzawiącym, aresztowaniami, wydaleniami i obrzucaniem kamieniami, co przypominało próbę ugaszenia pożaru benzyną. Do demonstracji przyłączyły się grupy praw obywatelskich i związkowcy, a także ludzie w całym Bay Area. Uniwersytet wkrótce znalazł się w stanie wojny z całą East Bay.
Presja była po prostu zbyt duża, nawet jak na potężną i zamożną radę regentów. W 1986 roku uniwersytet wycofał 3 miliardy dolarów od firm prowadzących interesy z Republiką Południowej Afryki, co przyćmiło skromne decyzje o zbyciu inwestycji podejmowane przez uniwersytety takie jak Harvard. Dellums ponownie wprowadził przepisy dotyczące zbycia inwestycji, które w 1986 r. przyjął Kongres USA. To był dzwon pogrzebowy dla apartheidu.
Mandela przebywał w więzieniu do 1990 r., kiedy to dla rządu Republiki Południowej Afryki stało się jasne, że nie może już dłużej opierać się międzynarodowej presji, aby go uwolnić i zakończyć system, który trzymał narody w niewoli przez ponad 40 lat. Choć apartheid oficjalnie zakończył się w 1990 r., ostatecznie pogrzebano go dopiero po wyborze Mandeli na prezydenta w 1994 r.
A to prowadzi do drugiego wspomnienia.
1 lipca 1990 roku Mandela przybył do Oakland Coliseum i powiedział 58,000 XNUMX ludzi: „Jest jasne ponad wszelką wątpliwość, że zdelegalizowanie naszej organizacji [Afrykańskiego Kongresu Narodowego] nastąpiło w wyniku nacisków wywieranych na reżim apartheidu przez się." Podziękował publiczności i uniósł pięść w górę. Nie, studenci, wykładowcy, organizacje praw obywatelskich, mieszkańcy i związkowcy z Berkeley nie obalili apartheidu sami, ale ponieważ byli wytrwali i mieli kręgosłup, pomogli wywołać lawinę.
Czasem trudno zapamiętać te lekcje, bo DuBois miał rację: koniec przychodzi powoli, a historia jest długa. Ale w ostatecznym rozrachunku to ci, którzy wypełniają place, przykuwają się do drzwi, odrzucają gaz łzawiący i maczugi – którzy wytrwają w obliczu więzienia, wygnania, a nawet śmierci – to laureaci historii.
Będzie nam brakować tego drogiego człowieka, który tak bardzo kochał wolność i człowieczeństwo, że niezależnie od tego, co mu zrobiono, nie dał się złamać. Postawił poprzeczkę wysoko. Oddajemy mu cześć, oczyszczając to.
Felietonistę Foreign Policy In Focus Conna Hallinana można przeczytać na stronie: wysyłkiztheedge.wordpress.com.
ZNetwork jest finansowany wyłącznie dzięki hojności swoich czytelników.
Darowizna