Myśleli, że to już koniec. Po zwycięstwie cywilizacji w Afganistanie, gdzie lew kładzie się teraz z barankiem, nie było już – jak zgodziły się prawie wszystkie gazety – tematów do dyskusji. Wszystko, co należało zrobić, to przypomnieć tym, którzy kwestionowali wojnę, jak głęboko się mylili, bo wśliznęliby się pod kamienie, z których się wypełzli.
A jednak przybywali z całego kraju autokarami, konwojami i wynajętymi pociągami. Nie był to strumień zastraszonych dysydentów, jaki niektórzy przewidywali, ale prawdopodobnie największy marsz antywojenny od czasów Wietnamu.
Ci, którzy byli obecni na obu demonstracjach, upierali się, że ta była mniej więcej dwukrotnie większa niż protest, który odbył się miesiąc temu. Zajęcie Kabulu, dalekie od złagodzenia obaw opinii publicznej o przyszłość Afganistanu, wydaje się, że je tylko rozbudziło.
Jednak wielkość demonstracji nie była jej jedyną nieoczekiwaną cechą. Wkrótce stało się oczywiste, że tłum myślał o czymś więcej niż tylko o Afganistanie. Ku gromkiej radości mówcy po mówcach powiązali wojnę z innym sposobem, za pomocą którego bogaty świat przekonuje biedny świat, aby zrobił to, co mu każe, a mianowicie z jego władzą nad takimi organami jak Światowa Organizacja Handlu.
Wydaje się, że nie tylko ruch pokojowy nie zniknął, ale także ruch antykorporacyjny, którego śmierć tak powszechnie ogłoszono od 11 września. Tak jak działacze pokojowi czerpali siłę z internacjonalistów, tak internacjonaliści są w oparciu o kampanię pokojową. Walka z władzą korporacji została wznowiona.
Może się to wydawać niefortunnym momentem na atak na Światową Organizację Handlu. Podczas rozmów handlowych w Katarze w zeszłym tygodniu biedne narody wykazały bezprecedensową umiejętność zmuszania bogatych do wysłuchania ich żądań. Pomimo największych wysiłków Wielkiej Brytanii i Niemiec WTO zgodziła się, że w sytuacjach zagrożenia zdrowia publicznego rządy mogą unieważniać patenty korporacji, aby zapewnić swoim obywatelom tanie leki. Unia Europejska może być zmuszona do rozpoczęcia wycofywania dotacji, które niszczą źródła utrzymania rolników za granicą.
Co więcej, nowa deklaracja handlowa promieniuje dobrą wolą. WTO, jak twierdzi, chce zająć się „marginalizacją krajów najsłabiej rozwiniętych”; potwierdzić swoje „zaangażowanie w… zrównoważony rozwój”; oraz „przyczynić się do trwałego rozwiązania” długu Trzeciego Świata. To piękne słowa, ale w światowych rozmowach handlowych, podobnie jak w Afganistanie, pokój został ogłoszony, zanim rozpoczęły się prawdziwe bitwy.
Bogate narody tak wypełniły swój program nowymi kwestiami, że w ciągu trzech lat przeznaczonych na negocjacje WTO może nigdy nie zabrać się za dyskusję na tematy podniesione przez biedny świat. Niektóre z tych nowych kwestii, takie jak polityka inwestycyjna i konkurencja, zostały już kategorycznie odrzucone przez kraje mniej rozwinięte.
Co więcej, nowe uchwały w sprawie umorzenia długów, sprawiedliwości gospodarczej i zrównoważonego rozwoju pomijają jedną małą, ale istotną przeszkodę. Żadna z tych reform nie leży w gestii WTO.
Pięćdziesiąt sześć lat temu architekci współczesnej gospodarki światowej uznali, że należy się zająć takimi kwestiami, jeśli wolności handlowej ma towarzyszyć uczciwość handlowa. Zaproponowali utworzenie „międzynarodowej organizacji handlowej”, która oprócz pracy nad obniżeniem ceł miałaby także transferować technologię do biednych krajów, chronić prawa pracowników i uniemożliwiać wielkim firmom kontrolowanie światowej gospodarki. Amerykańskie korporacje wpadły w szał i propozycja została odroczona.
Utworzono tymczasową organizację, ogólne porozumienie w sprawie taryf celnych i handlu (GATT), aby znieść bariery taryfowe, podczas gdy negocjatorzy próbowali stworzyć odpowiedni organ handlowy. To nigdy się nie zmaterializowało. GATT przekształcił się w WTO, a biednych pozostawiono na pastwę losu.
Jednym z uderzających aspektów debaty na temat globalizacji jest to, jak mało obrońcy status quo wiedzą o historii instytucji, których bronią. Nie tylko Międzynarodowa Organizacja Handlu została całkowicie zapomniana, ale także inny organ zaproponowany na konferencji w Bretton Woods w 1944 roku.
W swojej niedawnej broszurze atakującej ruch internacjonalistyczny dziennikarz John Lloyd opisuje Johna Maynarda Keynesa jako „najważniejszego teoretyka stojącego za utworzeniem” MFW i Banku Światowego. Keynes, sugeruje, postrzegał je jako „sprzyjające pokojowi i łagodzeniu ubóstwa”. Prawdę mówiąc, Keynes zaciekle się im sprzeciwiał.
Przewidział, że jeśli gospodarka światowa będzie zarządzana w ten sposób, bogactwo i siła narodów wierzycieli zostaną ogromnie zwiększone, podczas gdy dłużnicy pogrążą się jeszcze bardziej w biedzie i zależności.
Zamiast tego wezwał do utworzenia „międzynarodowej unii rozliczeniowej”, która automatycznie spłaciłaby brak równowagi w handlu i umorzyła dług za pomocą pomysłowego środka zmuszającego wierzycieli do płacenia odsetek od ich nadwyżki w międzynarodowej walucie według tej samej stopy co dłużnicy.
Po raz kolejny sprzeciwiły się Stany Zjednoczone. Groził wstrzymaniem pożyczki wojennej, jeśli delegacja brytyjska pod przewodnictwem Keynesa będzie obstawała przy jego propozycji, co spowodowało, że został on zmuszony do wycofania się i wyrażenia zgody na utworzenie organów, które później przekształciły się w Bank Światowy i MFW.
Wkrótce potem w liście do „Los Angeles Times” Keynes przyznał, że polityka handlowa, na którą pozwolą nowe organy, może okazać się „bardzo głupia” i „tak destrukcyjna dla handlu międzynarodowego, że gdyby została przyjęta, Bretton Woods byłoby raczej stratą czasu czasu."
Innymi słowy, problemem nie są decyzje podejmowane przez takie organy jak WTO, Bank Światowy i MFW. Problem w tym, że są one konstytucyjnie skazane na porażkę. WTO może ustalić jedynie maksymalne standardy w handlu światowym, a nie minimalne standardy, które mogłyby ograniczać duże korporacje. Bank i MFW, całkowicie kontrolowane przez kraje wierzycieli, istnieją po to, aby w ich imieniu kontrolować zadłużenie biednego świata.
Jednak zamiast rozpoznać te wrodzone wady, ich zwolennicy wolą wyrzucać niewidomym, że wyłupili im oczy. Na przykład w zeszłym tygodniu magazyn internetowy Open Democracy opublikował wywiady z Peterem Sutherlandem, byłym szefem WTO i Marią Cattaui, która kieruje Międzynarodową Izbą Handlową.
Sutherland zapewnił, że „nie ulega wątpliwości, że prawdziwym problemem gospodarek, które upadły”, są „ich własne rządy krajowe”. Cattaui upierał się, że „wina leży przede wszystkim po stronie zainteresowanych krajów”. Jednak, jak ostrzegało w 1944 roku kilku wybitnych ekonomistów, nawet gdyby zadłużonymi narodami biednego świata rządziły anioły, instytucje handlowe i finansowe utworzone w Bretton Woods zrujnowałyby ich gospodarki.
Nie ma wyraźniejszej oznaki porażki niż wystosowany w zeszłym tygodniu apel Gordona Browna o podwojenie pomocy bogatego świata dla biednych. Moglibyśmy kwestionować zasadność udzielania pomocy krajowi z jednej strony i ściągania spłaty zadłużenia z drugiej, ale w obecnych okolicznościach nowe pieniądze są wyraźnie potrzebne.
Ale gdyby ludzie, którzy zaplanowali konferencję w Bretton Woods, wiedzieli, że w 2001 roku będziemy się spierać o to, ile pomocy powinniśmy udzielić biednym krajom, spakowaliby się i wrócili do domu. Deklarowanym celem ich spotkania było uczynienie hojności zbędną.
Nie ma sensu majstrować przy tym systemie. Będzie niszczyć życie biednych, dopóki sama nie zostanie zniszczona i zastąpiona łagodnymi instytucjami, jakie przewidywał Keynes. Być może w niedzielę zaczęliśmy znajdować na to siłę.