W epoce Watergate dziennikarze często byli postrzegani jako bohaterowie. Nawet komercyjne serwisy informacyjne w telewizji i radiu, mimo iż miały stać się wizytówkami branży informacyjno-rozrywkowej, przez wielu były uważane za potencjalną część rozwiązania. Do końca lat 20th Century jednak większość ludzi nie ufała reporterom bardziej niż politykom, a sondaż Ropera wykazał, że 88 procent ankietowanych uważało, że właściciele korporacji i reklamodawcy wywierają niewłaściwy wpływ na prasę.
Większość dziennikarzy pracujących dla mediów głównego nurtu zaprzecza takiemu wpływowi i brakowi samowiedzy (lub szczerości), który zwykle pogarsza sprawę. Fakt, że osiąganie postępów często oznacza zgadzanie się z panującym konsensusem, pozostaje jedną z wyniszczających tajemnic tej profesji. Ale problem nie polega tylko na tym, że kilku gigantów medialnych kontroluje powstawanie większości treści, ich dystrybucję i transmisję do naszych domów, lub że jesteśmy przygotowywani na świat Internetu, w którym będzie można płacić za dostęp, który będzie tworzyć pojęcia o jego demokratycznym potencjale brzmi jak science fiction. Podstawowym problemem jest to, w jaki sposób medialne media kształtują dyskusję publiczną na istotne tematy.
Oto przykład: W sierpniu 2005 roku artykuł z okładki w Newsweek w sprawie kandydata do Sądu Najwyższego Johna G. Robertsa stanowczo odrzucił doniesienia, jakoby był partyzantem konserwatywnym. Dwa główne przytoczone przykłady to rola kandydata w zespole prawnym Busha w walce sądowej po wyborach w 2000 r., opisana przez Newsweek jako „minimalne” oraz jego członkostwo w konserwatywnym Towarzystwie Federalistycznym, które uznano za nieistotne wypaczenie. Roberts „nie jest twardym ideologiem, na jakiego liczyli prawdziwi wierzący po obu stronach” – podsumowano w publikacji.
Fakty sugerowały inną ocenę. Roberts był znaczącym konsultantem prawnym, redaktorem pozwów i trenerem przygotowującym argumenty Busha przed Sądem Najwyższym Stanów Zjednoczonych w grudniu 2000 r., a pod koniec lat 1990. był nie tylko członkiem Towarzystwa Federalistycznego, ale także członkiem komitetu sterującego oddziału w Waszyngtonie. Mówiąc dokładniej, jego korzenie w konserwatywnej awangardzie sięgają czasów, gdy pracował w administracji Reagana, kiedy przedstawiał prawne uzasadnienia zmiany podejścia rządu i sądów do praw obywatelskich, bronił prób zawężenia zasięgu ustawy o prawach wyborczych z 1965 r. , kwestionował argumenty na rzecz transportu autobusowego i akcji afirmatywnej, a nawet argumentował, że Kongres powinien pozbawić Sąd Najwyższy możliwości rozpatrywania szerokiego zakresu spraw dotyczących praw obywatelskich. Niemniej jednak większość doniesień prasowych powtórzyła się Newsweekjest podekscytowany jego „rygorem intelektualnym i uczciwością”.
Biorąc pod uwagę decyzje Sądu Najwyższego od czasu, gdy Roberts został prezesem Sądu Najwyższego, warto rozważyć, czy relacje z jego zatwierdzenia można uznać za jawną dezinformację. W każdym razie pokazuje to, jak wielu dziennikarzy pomaga przywódcom politycznym, choć czasami nieświadomie, w kształtowaniu świadomości społecznej. W praktyce, zarówno w kręgach rządowych, jak i public relations, jest to znane jako „zarządzanie percepcją” i trwa od lat.
Dlatego tak bardzo chciałem wziąć udział w drugim Kongresie Mediów i Demokracji w 1998 r. Dziennikarze i działacze medialni z całego kraju zebrali się w Nowym Jorku, aby porozmawiać o problemach – takich jak koncentracja własności, bezlitosne posuwanie się w stronę informacji i rozrywki, lawina plotki, dezinformacja i „wiadomości”, których ludzie nie potrzebują – i wymieniaj się pomysłami na temat tego, co robić. Bycie wśród kolegów i przyjaciół, którzy nie bali się słowa na „A” – rzecznictwo, było zachęcające.
Podczas jednego z paneli dziennikarski obrazoburca Christopher Hitchens zauważył ironicznie, że słowo partyzant jest prawie zawsze używane w negatywnym kontekście, podczas gdy dwupartyjny jest przedstawiany jako rozwiązanie pozytywne. Zacząłem się zastanawiać: jeśli nie jest to poparcie dla państwa jednopartyjnego, to co nim jest?
Podobnie większość dziennikarzy uparcie unikała mówienia w prasie lub na antenie, że George W. Bush, Bill Clinton czy Ronald Reagan kłamali podczas prezydentury, chociaż są to fakty możliwe do sprawdzenia. Często jednak zauważali, że Clinton i Reagan świetnie się komunikowali, co jest jedynie opinią. Problemem, jak zasugerował Hitchens, nie jest brak informacji – wszystko to gdzieś jest – ale sposób myślenia większości reporterów i sposób konstruowania wiadomości.
Co prowadzi nas do „wolnego rynku” i konkurencji, dwóch podstawowych założeń wiary korporacyjnej. Niestety, większość dziennikarzy to lojalni misjonarze Kościoła kapitalistycznego, ludzie z rodzaju prawdziwie wierzących, którzy opisali deregulację przedsiębiorstw użyteczności publicznej pod koniec lat 1990. XX wieku jako „ruch mający na celu wprowadzenie konkurencji w przemyśle elektrycznym”. To było klasyczne kazanie korporacyjne, a nie fakt. To samo powiedziano – jeśli cokolwiek wspominano – o ustawie telekomunikacyjnej z 1996 r., chociaż faktycznym skutkiem wprowadzenia tej legislacji było ograniczenie konkurencji i zniesienie ochrony konsumentów.
Kiedy w 2009 roku senator John McCain wprowadził ustawę o wolności Internetu, mającą na celu „uwolnienie” gigantycznych firm telekomunikacyjnych od ograniczeń w zakresie możliwości blokowania lub spowalniania dostępu do treści konkurentów, kazanie nie uległo zmianie. Na przykład, The Wall Street Journal ogłosił, że próbuje jedynie powstrzymać organy regulacyjne przed „mikrozarządzaniem siecią”.
Media głównego nurtu również niewiele miały do powiedzenia na temat rozdawania widma telewizji cyfrowej, co jest doskonałym przykładem dobrobytu korporacji. Zmuszenie gigantów do płacenia za te ogromne nowe zasoby publiczne mogłoby radykalnie zmniejszyć deficyt federalny i odpowiednio finansować nadawanie publiczne i telewizję dla dzieci. Zamiast tego prawa do widma zostały rozdane bezpłatnie. Jedynym „ciągiem” był niejasny wkład, który zostanie ustalony w późniejszym terminie.
W 1998 roku Kongres Mediów i Demokracji zaproponował pewne alternatywy: przepisy antymonopolowe mające poradzić sobie z nowym światem globalnych mediów, podatek od reklamy – w tym wielomilionowe datki na cele polityczne, które trafiają głównie do kas korporacji medialnych – aby odpowiednie finansowanie nadawania publicznego i dostępu publicznego, zbycie przez przedsiębiorstwa działów informacyjnych i zakaz reklam dla dzieci, żeby wymienić tylko kilka. Niestety, nic z tego nie wyszło.
Rok po tym spotkaniu Democracy Now! prowadząca Amy Goodman i reporter Jeremy Scahill, który później napisał przełomową książkę o prywatnym wykonawcy wojskowym Blackwater, przedstawili dramatyczną ilustrację tego, jak ograniczone może być zaangażowanie mediów głównego nurtu w poszukiwanie prawdy i czuwanie nad rządem. Do zamieszania doszło podczas ceremonii wręczenia nagród zorganizowanej przez Overseas Press Club. Goodman i Scahill byli na miejscu, aby odebrać wyróżnienia za swój film dokumentalny „Wiercenie i zabijanie: Chevron i dyktatura naftowa Nigerii”.
Zdając sobie sprawę, że głównym mówcą wydarzenia był ambasador ONZ Richard Holbrooke, architekt niedawno ogłoszonej interwencji NATO w Jugosławii, nieodparta była chęć zadania mu kilku pytań. Nie pozwolono im jednak porozmawiać z nim przed przemówieniem, a Scahill dowiedział się później, że warunkiem pojawienia się Holbrooke'a nie jest udzielanie wywiadów. Niezrażony zaczekał, aż ambasador skończy mówić, po czym podszedł do podium i spróbował ponownie.
W tym momencie interweniował mistrz ceremonii Tom Brokaw. Ale nie po to, by bronić prawa Scahilla do zadawania pytań. Nie, zamiast tego prezenter kazał mu usiąść. Kiedy Scahill odmówił, został odciągnięty przez ochroniarzy.
Żaden ze znanych na sali dziennikarzy nie wypowiedział ani słowa protestu. W czasie, gdy w Europie spadały bomby, najwyraźniej uważano, że „przyzwoitość” jest ważniejsza niż ustalenie, dlaczego wybuchła wojna. Oficjalna wersja była taka, że rząd Slobodana Miloszevica odmówił negocjacji w sprawie Kosowa i był zaangażowany w brutalną kampanię „czystek etnicznych”, która graniczyła z ludobójstwem. NATO interweniowało, aby zapobiec „katastrofie humanitarnej”, podają oficjalne źródła, a jego celem było jedynie złagodzenie ludzkich cierpień i obrona praw muzułmańskich Albańczyków w Kosowie. Jednak szereg upartych faktów, w dużej mierze ignorowanych przez media głównego nurtu, zaprzeczył tym pocieszającym twierdzeniom.
W lutym 1999 r., kiedy we Francji rozpoczęły się tak zwane rozmowy pokojowe, Jugosławia otrzymała ultimatum: przyznać Kosowu autonomię i pozwolić NATO na stacjonowanie tam 30,000 XNUMX żołnierzy przez następne trzy lata – albo inaczej. Jeśli ktokolwiek odmawiał negocjacji, były to USA i NATO. Jednak bezlitosne używanie takich modnych słów, jak czystki etniczne i ludobójstwo, a także ponowne zdefiniowanie Miloszevicia jako najnowszego „Hitlera” na świecie, nadało temu nieustępliwemu stanowisku pozory humanitarnego niepokoju. Całkowicie pominięto niewygodną rzeczywistość, której częścią była przemoc w Kosowie. ciągła walka pomiędzy rządem a separatystami toczącymi od lat wojnę domową.
Po co więc interweniować i dlaczego przeciwko Serbom? Ukrytym planem było rozbicie Jugosławii na mniejsze kawałki. Bałkany to region strategiczny, na skrzyżowaniu Europy Zachodniej z bogatym w ropę Bliskim Wschodem i Basenem Morza Kaspijskiego. W latach 1990. mocarstwa zachodnie przejęły faktyczną kontrolę nad byłymi jugosłowiańskimi republikami: Chorwacją, Bośnią i Macedonią, a także Węgrami i Albanią. Głównym oporem była Federalna Republika Jugosławii. Krótko mówiąc, stanęła na drodze Nowego Porządku Świata.
Minął kolejny rok i w 2000 roku Goodman i Scahill opowiedzieli swoje doświadczenia w Press Club, wywołując entuzjastyczny aplauz podczas corocznej ceremonii wręczenia nagród Project Censored. Uznano ich za relacjonowanie historii przemilczanej przez Klub Prasowy: celowego nacisku NATO na wojnę z Jugosławią. Pomimo narzuconej sobie ignorancji przez strażników korporacyjnych mediów, część prawdy została ujawniona.
Inne niedoceniane wiadomości, które w tym roku znalazły się na liście dziesięciu najpopularniejszych cenzurowanych historii, obejmowały to, jak firmy farmaceutyczne przedkładają zyski nad potrzeby zdrowotne, niepowodzenie Amerykańskiego Towarzystwa Onkologicznego w zapobieganiu rakowi pomimo jego nadętego budżetu, niszczenie kurdyjskich wiosek przy użyciu amerykańskiej broni, rasizm ekologiczny w Luizjanie, a USA planują militaryzację przestrzeni kosmicznej wbrew prawu międzynarodowemu. Jednak pomimo sukcesu wielu alternatywnych mediów w przekazywaniu przełomowych informacji, „duże” media zignorowały dręczące pytania.
Peter Arnett, były reporter CNN, który został w tym roku uhonorowany za artykuł na temat ograniczenia zasięgu zagranicznych mediów, ujął to w ten sposób: „Dowiedzieliśmy się dzisiaj o czymś, co może stanowić nowe rewelacje” – powiedział. „Ale nawet gdyby prasa alternatywna jako całość podjęła się tych historii, czy to wystarczy?”
To było dobre, ale niepokojące pytanie. I to samo można by zapytać o ruchy postępowe w ogóle. Gdyby różne koalicje i sojusze rzeczywiście połączyły siły, aby rzucić wyzwanie władzy korporacji i samemu kapitalizmowi, czy wystarczyłoby zapoczątkowanie jakiejś „prawdziwej zmiany”?
Jedną z podstawowych zagadek jest to, jak i przed kim pociągnąć potężne instytucje do odpowiedzialności. Zgodnie z logiką postępową prawdziwa zmiana wymaga co najmniej silniejszej interwencji rządu. Jeśli jednak celem jest kontrolowanie megakorporacji przekraczających granice państw, konkurujących z niektórymi rządami krajowymi i dominujących nad innymi, w ostatecznym rozrachunku nawet reformy na szczeblu krajowym tego nie pomogą.
Postępowcy oczywiście nie chcą, aby światem rządziły zdominowane przez korporacje instytucje. Ale jaka jest alternatywa? Czy wystarczy tworzenie miejsc pracy, skuteczniejsze egzekwowanie przepisów i większa rozliczalność, czy też należy całkowicie zmienić i zastąpić obecny porządek międzynarodowy? A jeśli tak, to z czym?
Organizację Narodów Zjednoczonych można wzmocnić, ale ten kreat zimnej wojny od początku miał wady, był marginalizowany i manipulowany przez ponad pół wieku. Czasy wołają o bardziej radykalne pomysły, coś w rodzaju globalnego parlamentu, który jest w jakiś sposób powiązany ze społecznościami. Brzmi to utopijnie – lub przerażająco, w zależności od poziomu paranoi. Ale jeśli Korporacyjny Porządek Świata wyrządzi znacznie więcej szkód, może zacząć wyglądać atrakcyjnie. A jeśli sprawiedliwość społeczna i gospodarcza jest rzeczywiście siłą napędową postępowej polityki, jak daleko jest do programu zmian, który zasadniczo kwestionuje kontrolę rynku i łączy to, co globalne z tym, co lokalne? W końcu jedno z haseł ruchu brzmi: „Myśl globalnie, działaj lokalnie”.
Problem w tym, że nie ma magicznej recepty na skuteczną demokrację, a nawet gdyby istniała, większość ludzi nie jest już optymistką ani nawet wielką nadzieją co do tego, dokąd zmierza świat, aby pokładać wiarę w tak wielkie plany.
W tak zwanej „epoce nowożytnej” wszystko w zasadzie miało sens. Pomimo wszelkich przejściowych niepowodzeń, niebezpieczeństw technicznych czy groźnych dyktatorów, większość ludzi wierzyła w możliwość lepszej przyszłości, zmieniającej świat, który zmieniał nas. Ale teraz żyjemy w „postmodernistycznym” świecie. I choć nie jest to miejsce całkowicie negatywne, to jednak podkreśla niepewność, spektakl, a nawet chaos.
Termin „postmodernizm” pojawił się po raz pierwszy po II wojnie światowej i odnosił się do literatury i sztuki, które przyjęły nowoczesne formy do skrajności. Od tego czasu przekształciło się w ogólne podejście do społeczeństwa. Charakteryzuje się sceptycyzmem, zmusza „władze” i „ich” instytucje do obrony przed zarzutami, że są one już nieaktualne – lub po prostu wykazują ignorancję. Plusem jest to, że takie podejście pomogło w obaleniu muru berlińskiego i czasami stawiało ekspertów i przywódców na gorącym miejscu. Jednakże ma również tendencję do kwestionowania wszelkich silnie wyznawanych przekonań.
Świadomi siebie i często wewnętrznie sprzeczni postmoderniści wierzą, że prawda jest jedynie perspektywą i niczego nie należy traktować zbyt poważnie. Charakterystycznym wyrazem jest ironia, podkreślająca dwoistość tego, co się wyraża. Ulubionym środkiem gramatycznym są cudzysłowy, które wzmacniają przekonanie, że słowa nie znaczą tego, czym się wydają. Wyraża to defensywną logikę kulturową późnego kapitalizmu i dobrze wpisuje się w schematy medialnych i politycznych demagogów.
W obliczu maszyn, które skomplikowały życie, ogromnej ilości niepokojących informacji i przytłaczającej różnorodności „wyborów”, trudno się dziwić, że ludzie, zwłaszcza młodzi, nie robią już większego wrażenia. Ich ulubione książki często rozkoszują się tą wrażliwością i porzucają wielkie podejście do narracji, niegdyś standardowe w powieściach. Choć większość filmów nadal opiera się na starej linearnej formule – bohater pokonuje przeszkody, aby osiągnąć oczywisty cel – tak naprawdę niewiele osób w to wierzy. Prawdziwe życie jest o wiele bardziej niejednoznaczne i złożone.
W skrajnym przypadku ta nowa świadomość prowadzi do rozczarowania, nihilizmu i upośledzającego narcyzmu, który faworyzuje modę i władzę nad etyką i jakąkolwiek ideologią. W dzisiejszych czasach narcyzm nie dotyczy już „pięknych ludzi”, którzy odnoszą się wyłącznie do własnego wizerunku. Mogą to być także pseudointelektualiści, wyrachowani promotorzy lub zapatrzeni w siebie buntownicy. Co jeszcze bardziej niepokojące, narcyzi idealnie nadają się do osiągnięcia sukcesu i władzy – bezduszni i powierzchowni wspinacze, zbyt chętni do zaprzedania się. W społeczeństwie ponowoczesnym autopromocja jest ostateczną formą pracy. To stan rzeczy, który może wynieść do władzy kogoś takiego jak Sarah Palin.
Centralnymi instytucjami cywilizacji ponowoczesnej są oczywiście media elektroniczne, które promują zarówno chroniczne napięcie, jak i cyniczny dystans. Większość reklam sugeruje, że liczy się wygląd, a seriale wciśnięte pomiędzy nie wzmacniają ironiczny dystans, często mrugając do nas, że to wszystko na wyrost. A wiadomości? Niekończące się, efemeryczne fakty. Ale trwała prawda? To ostatnia rzecz, jakiej się spodziewamy.
Tymczasem, pomimo wszystkich swoich korzyści, „blogosfera” w znacznym stopniu przyspiesza fragmentację społeczną. Wiele blogów i stron internetowych przyciąga tylko osoby o podobnych poglądach, tworząc segregowane środowisko wiadomości i informacji, które służy interesom ekstremistów. Nie różni się to zbytnio od stronniczości, która charakteryzowała prasę na początku XIX wieku. Prawda i fakty stają się pojęciami dyskusyjnymi. To znacznie utrudnia ludziom osiągnięcie porozumienia lub nawet dyskusję obywatelską, a oportunistom łatwiej jest ignorować lub zniekształcać rzeczywistość na rzecz forsowania inicjatyw opartych na wygodzie lub specjalnych interesach.
Rezultatem była utrata wiary we wszystko i pojawienie się eskapistycznej mentalności zakorzenionej w przekonaniu, że żadna znacząca zmiana nie jest możliwa. Kultura popularna żywi się tą postawą, zachęcając do nadmiaru i efektownych póz, jednocześnie myląc zaangażowanie z fanatyzmem.
To powiedziawszy, nie wszystkie wiadomości są złe. Wraz ze sceptycyzmem na nowo budzi się niepokój o duchową kondycję człowieka i zdrowie planety. Pomysł, że „racjonalne planowanie” zapewnia odpowiedzi na wszystkie pytania, nie jest już przekonujący, zniknął z takimi poglądami, jak „większe jest lepsze”, a przyroda jest jedynie zasobem, który należy zdobyć i wykorzystać.
W ekonomii sztywne podejście do produkcji zwane fordyzmem, nazwane na cześć człowieka, który sprowadził nam linię montażową i masową produkcję z wykorzystaniem wymiennych części, ustąpiło miejsca bardziej elastycznemu, eklektycznemu systemowi kładącemu nacisk na innowacje i postindustrialną kompresję czasu i czasu. przestrzeń. Pogląd, że korporacje i gospodarka światowa to tylko części całego układu planetarnego, zyskuje na popularności. Jednakże, jak w przypadku większości postmodernistycznych osiągnięć, istnieje tutaj podwójna krawędź. Przeprojektowanie ekonomii i pracy mogłoby doprowadzić do powstania większej liczby przedsiębiorstw będących własnością pracowników, odnowienia poczucia odpowiedzialności za społeczność i środowisko oraz fali sprzeciwu wobec dominacji korporacji. Może jednak jednocześnie zwiększyć niestabilność, zamieniając jeszcze więcej ludzi w pracowników tymczasowych.
Komentując konsekwencje, były kandydat na prezydenta Eugene McCarthy zauważył kiedyś, że postmodernizm przedkłada „logikę rozmytą” i subiektywne wrażenia nad racjonalne argumenty i jasne myślenie. Nie uznaje żadnych absolutów, a jedynie stopnie naukowe i jednorazowe postawy. „Ta sytuacja nie jest całkowicie pocieszająca” – podsumował – „ponieważ może doprowadzić nas do stanu „entropii”, tj. przypadkowości, chaosu i nieporządku, z niewielkimi podstawami do optymizmu co do tego, co może wyniknąć”.
Greg Guma jest autorem, redaktorem i byłym dyrektorem generalnym sieci radiowej Pacifica. Jego książki m.in Republika Ludowa: Vermont i rewolucja Sandersa, Niespokojne imperium: represje, globalizacja i co możemy zrobić, i Paszport do wolności: przewodnik dla obywateli świata. O mediach i polityce pisze na swoim blogu Maverick Media (http://muckraker-gg.blogspot.com).
ZNetwork jest finansowany wyłącznie dzięki hojności swoich czytelników.
Darowizna