W tym miesiącu na Bliskim Wschodzie doszło do obalenia Prezydenta Stanów Zjednoczonych. Co więcej, był świadkiem najniższego prestiżu Ameryki w regionie, odkąd Roosevelt spotkał się z królem Abdulem Azizem na USS Quincy w Great Bitter Lake w 1945 roku.
Podczas gdy Barack Obama i Benjamin Netanjahu odgrywali swoją farsę w Waszyngtonie – Obama jak zwykle się płaszczył – Arabowie zajęli się poważnym zadaniem zmiany swojego świata, demonstrując, walcząc i umierając za wolności, których nigdy nie posiadali. Obama gadał o zmianach na Bliskim Wschodzie io nowej roli Ameryki w regionie. To było żałosne. „Co to jest ta „rola”?” zapytał mnie w weekend egipski przyjaciel. „Czy nadal wierzą, że przejmujemy się tym, co myślą?”
I to prawda. Brak wsparcia Obamy dla arabskich rewolucji aż do ich prawie całkowitego zakończenia spowodował, że Stany Zjednoczone straciły większość dotychczasowego kredytu w regionie. Obama milczał w sprawie obalenia Ben Alego, przyłączył się do chóru pogardy dla Mubaraka dopiero na dwa dni przed jego ucieczką, potępił reżim syryjski, który zabił więcej swoich obywateli niż jakakolwiek inna dynastia tej arabskiej „wiosny”, z wyjątkiem przerażającego Kaddafiego – ale jasno daje do zrozumienia, że byłby szczęśliwy, gdyby Assad przeżył, macha swą wątłą pięścią w obliczu marnego okrucieństwa Bahrajnu i pozostaje absolutnie, oszałamiająco cichy w sprawie Arabii Saudyjskiej. I pada na kolana przed Izraelem. Czy można zatem dziwić, że Arabowie odwracają się od Ameryki nie z wściekłości czy gniewu, ani z gróźb czy przemocy, ale z pogardą? To Arabowie i ich muzułmanie z Bliskiego Wschodu sami podejmują teraz decyzje.
Turcja jest wściekła na Assada, ponieważ dwukrotnie obiecał mówić o reformach i demokratycznych wyborach, a potem nie dotrzymał słowa. Rząd turecki dwukrotnie przewoził delegacje do Damaszku i według Turków podczas drugiej wizyty Assad okłamał ministra spraw zagranicznych, bez ogródek nalegając, aby przywołał legiony swojego brata Mahera z ulic syryjskich miast. Nie udało mu się to. Oprawcy kontynuują swoją pracę.
Obserwując setki uchodźców napływających z Syrii przez północną granicę Libanu, rząd turecki tak bardzo obawia się powtórzenia wielkiej fali uchodźców z Iraku i Kurdów, która zalała ich granicę w następstwie wojny w Zatoce Perskiej w 1991 r., że sporządził swoje własne tajne plany mające na celu zapobieżenie przedostawaniu się tysięcy Kurdów z Syrii na kurdyjskie obszary w południowo-wschodniej Turcji. W ten sposób tureccy generałowie przygotowali operację, która miała wysłać kilka batalionów żołnierzy tureckich do samej Syrii w celu wydzielenia „bezpiecznego obszaru” dla syryjskich uchodźców w kalifacie Assada. Turcy są gotowi wyruszyć daleko poza przygraniczne z Syrią miasto Al Qamishli – być może w połowie drogi do Deir el-Zour (stare pustynne pola śmierci podczas Holokaustu Ormian w 1915 r., choć tego nie mówi się) – aby zapewnić „bezpieczną przystań” dla uciekających przed rzezią w miastach Syrii.
Tymczasem Katarczycy próbują uniemożliwić Algierii zaopatrzenie Kaddafiego w czołgi i pojazdy opancerzone – był to jeden z powodów, dla których emir Kataru, najmądrzejszy ptak Zatoki Perskiej, odwiedził w zeszłym tygodniu prezydenta Algierii Abdelaziza Boutefliki. Katar jest oddany libijskim rebeliantom w Benghazi; jego samoloty przelatują nad Libią z Krety i – jak dotąd nie ujawniono – ma katarskich oficerów doradzających rebeliantom w mieście Misrata w zachodniej Libii; jeśli jednak algierska zbroja rzeczywiście zostanie przekazana Kaddafiemu w celu zastąpienia materiału zniszczonego w wyniku nalotów, będzie to wyjaśniać absurdalnie powolny postęp, jaki czyni kampania NATO przeciwko Kaddafiemu.
Oczywiście wszystko zależy od tego, czy Bouteflika rzeczywiście kontroluje swoją armię – czy też interesami zajmuje się algierski „pouvoir”, w skład którego wchodzi mnóstwo tajemniczych i skorumpowanych generałów. Sprzęt algierski jest lepszy od wyposażenia Kaddafiego, dlatego za każdy stracony przez niego czołg Ghaddafi może otrzymać ulepszony model, który go zastąpi. Poniżej Tunezji Algieria i Libia dzielą 750-kilometrową pustynną granicę, która stanowi łatwą drogę dostępu dla broni przedostającej się przez granicę.
Ale Katarczycy również przyciągają jad Assada. Koncentracja Al Jazeery na powstaniu w Syrii – jej drastyczne obrazy zabitych i rannych są o wiele bardziej niszczycielskie niż cokolwiek, co odważyłyby się nadawać nasze miękkie zachodnie programy informacyjne – sprawia, że syryjska telewizja państwowa co wieczór pluje na emira i państwo Katar. Rząd syryjski zawiesił obecnie katarskie projekty inwestycyjne o wartości do 4 miliardów funtów, w tym jeden należący do Qatar Electricity and Water Company.
Pośród tych wszystkich ogromnych i epickich wydarzeń – sam Jemen może okazać się największą ze wszystkich rzezi, podczas gdy liczba syryjskich „męczenników” przekroczyła liczbę ofiar szwadronów śmierci Mubaraka pięć miesięcy temu – czy można dziwić, że igraszki Panowie Netanjahu i Obama wydają się tak nieistotni? Rzeczywiście, polityka Obamy wobec Bliskiego Wschodu – czymkolwiek by nie była – czasami wydaje się tak zagmatwana, że ledwo warta jest studiowania. Popiera oczywiście demokrację – przyznaje jednak, że może to być sprzeczne z interesami Ameryki. W tej wspaniałej demokracji zwanej Arabią Saudyjską Stany Zjednoczone forsują obecnie kontrakt na broń o wartości 40 miliardów funtów i pomagają Saudyjczykom w stworzeniu nowych „elitarnych” sił w celu ochrony królestwa ropy naftowej i przyszłych obiektów nuklearnych. Stąd obawa Obamy, że zdenerwuje Arabię Saudyjską, której dwóch z trzech czołowych braci jest obecnie do tego stopnia ubezwłasnowolnionych, że nie mogą już podejmować rozsądnych decyzji – niestety jednym z tych dwóch jest król Abdullah – oraz jego gotowość dopuszczenia, aby rodzina Assada była skłonna do okrucieństwa reżim, aby przetrwać. Oczywiście Izraelczycy zdecydowanie woleliby, aby „stabilność” syryjskiej dyktatury trwała nadal; lepszy ciemny kalifat, jaki znasz, niż nienawistni islamiści, którzy mogą wyłonić się z ruin. Ale czy ten argument jest naprawdę wystarczająco dobry, aby Obama mógł go poprzeć, gdy ludność Syrii umiera na ulicach w obronie takiego rodzaju demokracji, jaki według amerykańskiego prezydenta chce widzieć w regionie?
Jednym z najbardziej próżnych elementów amerykańskiej polityki zagranicznej wobec Bliskiego Wschodu jest fundamentalna idea, że Arabowie są w jakiś sposób głupsi od reszty z nas, na pewno od Izraelczyków, bardziej oderwani od rzeczywistości niż Zachód, że nie zrozumieć własną historię. Dlatego La Clinton i jej podobni muszą ich pouczać, pouczać i namawiać – podobnie jak robili i robią ich dyktatorzy, postacie ojców prowadzących swoje dzieci przez życie. Ale Arabowie są znacznie bardziej wykształceni niż pokolenie temu; miliony mówią doskonale po angielsku i aż za dobrze rozumieją polityczną słabość i nieistotność słów prezydenta. Słuchając 45-minutowego przemówienia Obamy w tym miesiącu – „rozpoczęcia” czterech pełnych dni łasich słów i nadętych słów ze strony człowieka, który dwa lata temu próbował dotrzeć do świata muzułmańskiego w Kairze, a potem nic nie zrobił – można by pomyśleć uważał, że amerykański prezydent zainicjował bunty arabskie, zamiast siedzieć z boku w strachu.
W ciągu tych krytycznych czterech dni w języku prezydenta doszło do interesującego załamania językowego. W czwartek 19 maja odniósł się do kontynuacji izraelskich „osiedleń”. Dzień później Netanjahu wygłaszał dla niego wykład na temat „pewnych zmian demograficznych, które zaszły w terenie”. Następnie, gdy w niedzielę Obama przemawiał do amerykańskiej grupy lobbystów Aipac (Amerykańskiej Komisji Spraw Publicznych Izraela), tchórzliwie przyjął niedorzeczne sformułowanie Netanjahu. Teraz on także mówił o „nowych realiach demograficznych w terenie”. Kto by uwierzył, że mówił o nielegalnych na arenie międzynarodowej koloniach żydowskich zbudowanych na ziemi skradzionej Arabom w ramach jednego z największych napadów na własność w historii „Palestyny”? Opóźnienie w procesie pokojowym zagrozi bezpieczeństwu Izraela, oznajmił Obama – najwyraźniej nieświadomy, że projekt Netanjahu polega na ciągłym opóźnianiu i opóźnianiu i opóźnianiu, aż nie będzie już ziemi dla „żywotnego” państwa palestyńskiego, czego rzekomo pragną Stany Zjednoczone i Unia Europejska zobaczyć.
Potem mieliśmy niekończący się gofr o granicach z 1967 roku. Netanjahu nazwał ich „bezbronnymi” (choć wydawało się, że przez 18 lat poprzedzających wojnę sześciodniową można ich było całkiem obronić), a Obama – nieświadomy faktu, że Izrael musi być jedynym krajem na świecie posiadającym wschodnią granicę lądową, ale nie wie, gdzie to jest – po czym twierdzi, że został źle zrozumiany, gdy mówił o roku 1967. Nieważne, co mówi. George W. Bush ustąpił wiele lat temu, wręczając Arielowi Sharonowi list, w którym stwierdził, że Ameryka akceptuje „już istniejące główne izraelskie skupiska ludności” poza granicami z 1967 r. Dla Arabów, którzy byli gotowi słuchać bezsensownej przemowy Obamy, było to o wiele za daleko. Po prostu nie mogli zrozumieć reakcji przemówienia Netanjahu do Kongresu. Jak amerykańscy politycy mogli powstać i oklaskiwać Netanjahu 55 – 55 razy – z większym entuzjazmem niż jeden z gumowych parlamentów Assada, Saliha i reszty?
I co, u licha, miał na myśli Wielki Mówca, gdy mówił, że „każdy kraj ma prawo do samoobrony”, jeśli Palestyna zostanie „zdemilitaryzowana”? Miał na myśli to, że Izrael może w dalszym ciągu atakować Palestyńczyków (jak na przykład w 2009 roku, kiedy Obama zdradziecko milczał), podczas gdy Palestyńczycy będą musieli przyjąć to, co ich spotka, jeśli nie będą zachowywać się zgodnie z zasadami – ponieważ nie mieliby broni, żeby się bronić. Jeśli chodzi o Netanjahu, Palestyńczycy muszą wybierać pomiędzy jednością z Hamasem a pokojem z Izraelem. Wszystko to było bardzo dziwne. Kiedy nie było jedności, Netanjahu powiedział nam wszystkim, że nie ma palestyńskiego rozmówcy, ponieważ Palestyńczycy byli podzieleni. Jednak kiedy się zjednoczą, zostaną wykluczeni z rozmów pokojowych.
Oczywiście cynizm rośnie, im dłużej żyje się na Bliskim Wschodzie. Pamiętam na przykład podróż do Gazy na początku lat 1980., kiedy Jaser Arafat kierował swoim państwem OWP w Bejrucie. Pragnąc zniszczyć prestiż Arafata na terytoriach okupowanych, rząd izraelski zdecydował się udzielić wsparcia grupie islamistycznej w Gazie zwanej Hamasem. Faktycznie, na własne oczy widziałem, jak szef Dowództwa Południa armii izraelskiej negocjował z brodatymi urzędnikami Hamasu, dając im pozwolenie na budowę kolejnych meczetów. Można oczywiście powiedzieć, że byliśmy wtedy zajęci zachęcaniem pewnego Osamy bin Ladena do walki z armią radziecką w Afganistanie. Ale Izraelczycy nie poddali się Hamasowi. Później odbyli kolejne spotkanie z organizacją na Zachodnim Brzegu; Następnego dnia cała historia znalazła się na pierwszej stronie „Jerusalem Post”. Ale Amerykanie nie jęknęli.
Potem kolejny moment, który pamiętam przez długie lata. Członkowie Hamasu i Islamskiego Dżihadu – wszyscy Palestyńczycy – zostali na początku lat 1990. wyrzuceni przez izraelską granicę do południowego Libanu, gdzie spędzili ponad rok biwakując na zamarzniętym zboczu góry. Odwiedzałem ich od czasu do czasu i pewnego razu wspomniałem, że następnego dnia jadę do Izraela. Natychmiast jeden z ludzi Hamasu pobiegł do swojego namiotu i wrócił z notatnikiem. Następnie podał mi domowe numery telefonów trzech wysokich rangą izraelskich polityków – z których dwóch nadal jest prominentnych – a kiedy dotarłem do Jerozolimy i zadzwoniłem, wszystkie okazały się prawidłowe. Innymi słowy, rząd izraelski był w osobistym i bezpośrednim kontakcie z Hamasem.
Ale teraz narracja została wypaczona i nie do poznania. Hamas to superterroryści, przedstawiciele „Al-Kaidy” w zjednoczonym kierownictwie palestyńskim, ludzie zła, którzy dopilnują, aby między Palestyńczykami a Izraelczykami nigdy nie zapanował pokój. Gdyby to była prawda, prawdziwa Al-Kaida z radością wzięłaby na siebie odpowiedzialność. Ale to nieprawda. W tym samym kontekście Obama stwierdził, że Palestyńczycy będą musieli odpowiedzieć na pytania dotyczące Hamasu. Ale dlaczego powinni? To, co Obama i Netanjahu myślą o Hamasie, jest teraz dla nich nieistotne. Obama ostrzega Palestyńczyków, aby we wrześniu nie zwracali się o państwowość do Organizacji Narodów Zjednoczonych. Ale dlaczego, do cholery, nie? Jeśli naród Egiptu, Tunezji, Jemenu, Libii i Syrii – wszyscy czekamy na następną rewolucję (Jordania? Znowu Bahrajn? Maroko?) – może walczyć o wolność i godność, dlaczego Palestyńczycy nie mieliby tego zrobić? Przez dziesięciolecia wygłaszani wykłady na temat potrzeby pokojowych protestów Palestyńczycy decydują się zwrócić do ONZ ze swoim wołaniem o legitymizację – tylko po to, by zostać spoliczkowanym przez Obamę.
Po przeczytaniu wszystkich „Dokumentów Palestyny”, które ujawniła Al-Dżazira, nie ma wątpliwości, że oficjalni negocjatorzy „Palestyny” dołożą wszelkich starań, aby stworzyć jakiś rodzaj państwa. Mahmoud Abbas, któremu udało się napisać 600-stronicową książkę na temat „procesu pokojowego”, nie wspominając ani razu słowa „okupacja”, mógł nawet ustąpić w sprawie projektu ONZ w obawie przed ostrzeżeniem Obamy, że będzie to próba „izolacji” Izrael i tym samym zdelegitymizować państwo izraelskie – lub „państwo żydowskie”, jak je obecnie nazywa prezydent USA. Jednak Netanjahu robi więcej niż ktokolwiek inny, aby delegitymizować swoje państwo; w istocie coraz bardziej przypomina arabskich bufonów, którzy do tej pory zaśmiecali Bliski Wschód. Mubarak dostrzegł „obcą rękę” w rewolucji egipskiej (oczywiście w Iranie). Podobnie zrobił następca tronu Bahrajnu (znowu Iran). Podobnie zrobił Kaddafi (Al-Kaida, zachodni imperializm, jakkolwiek to nazwać), podobnie jak Salih z Jemenu (Al-Kaida, Mossad i Ameryka). Podobnie Assad z Syrii (islamizm, prawdopodobnie Mossad itp.). Podobnie Netanjahu (Iran, oczywiście, Syria, Liban, prawie każdy, kto przychodzi na myśl, z wyjątkiem samego Izraela).
Ale w miarę kontynuowania tego nonsensu płyty tektoniczne drżą. Bardzo wątpię, czy Palestyńczycy będą milczeć. Jeśli w Syrii jest „intifada”, dlaczego nie ma trzeciej intifady w „Palestynie”? Nie walka zamachowców-samobójców, ale masowych, milionowych protestów. Jeśli Izraelczycy będą musieli zestrzelić zaledwie kilkaset demonstrantów, którzy prawie dwa tygodnie temu próbowali – i w niektórych przypadkach im się to udało – przekroczyć granicę izraelską, co zrobią, jeśli staną w obliczu tysięcy lub miliona. Obama mówi, że żadne państwo palestyńskie nie może zostać ogłoszone przed ONZ. Ale dlaczego nie? Kogo obchodzi na Bliskim Wschodzie, co mówi Obama? Nawet, jak się wydaje, Izraelczycy. Arabska wiosna wkrótce zamieni się w gorące lato i nadejdzie też arabska jesień. Do tego czasu Bliski Wschód mógł zmienić się na zawsze. To, co powie Ameryka, nie będzie miało żadnego znaczenia.
ZNetwork jest finansowany wyłącznie dzięki hojności swoich czytelników.
Darowizna