Jak mały wyglądał na krześle z wysokim oparciem. Trzeba było wczoraj siedzieć w audytorium Zgromadzenia Ogólnego ONZ, żeby zdać sobie sprawę, że George Bush Jnr – grożący wojną w tym, co zbudowano jako dom pokoju – mógł wydawać się takim małym człowieczkiem. Ale z drugiej strony Juliusz Cezar był małym człowiekiem, podobnie jak Napoleon Bonaparte. Podobnie postępowali inni, nowocześniejsi, mniej znani światowi przywódcy. Jeśli się nad tym zastanowić, podobnie było z generałem Douglasem MacArthurem, który miał własną oś zła, która prowadziła go aż do rzeki Yalu.
Ale wczoraj, w dwóch trzecich jego faktycznego wypowiedzenia wojny, pojawił się mały, niebezpieczny, charakterystyczny kod, który sugerował, że prezydent Bush naprawdę zamierza wysłać swoje czołgi przez rzekę Tygrys. „Stany Zjednoczone nie mają sporu z narodem irackim” – powiedział. W galerii prasowej nikt się nie poruszył. Pod nami żaden dyplomata nie poruszył się na swoim miejscu. Przemówienie trwało już 20 minut, ale autorzy przemówień musieli wiedzieć, co to oznacza, kiedy je sklejali.
Zanim prezydent Reagan zbombardował Libię w 1985 r., ogłosił, że Ameryka „nie ma sporu z narodem libijskim”. Zanim zbombardował Irak w 1991 r., Bush Ojciec powiedział światu, że Stany Zjednoczone „nie mają żadnego sporu z narodem irackim”. W zeszłym roku Bush Syn, mówiąc o ataku na talibów i Al-Kaidę, powiedział nam, że „nie ma żadnego sporu z narodem Afganistanu”. A teraz powtórzyła się ta przerażająca mantra. Bush powiedział, że nie ma żadnej kłótni – absolutnie żadnej – z narodem irackim. Więc trzeba założyć kamizelki kuloodporne.
Być może było to właściwe miejsce, aby zrozumieć, jak daleko może nas zaprowadzić obsesja administracji Busha na punkcie Iraku. Okucia z zielonego marmuru, ściana z polerowanego złota i symbol niebezpiecznego świata osłoniętego palmami ONZ nadawały Bushowi umeblowanie cesarza, choć drobnego. Zaledwie dzień wcześniej, powiedział nam, Ameryka upamiętniła atak, który „przyniósł smutek mojemu krajowi”.
Ale ani razu nie wspomniał o Osamie bin Ladenie. Trzeba było nas ponownie przedstawić Saddamowi Husajnowi – w swoim przemówieniu siedem razy użył jego nazwiska, niezliczoną ilość odniesień do „reżimu irackiego”.
Za zasłoną amerykańskich łez, którą stworzyli zabójcy bin Ladena, było również jasne, że plany Busha wobec Bliskiego Wschodu miały o wiele większą skalę niż zwykłe obalenie irackiego przywódcy, który niegdyś uważał się za najlepszego przyjaciela Ameryki w Zatoce Perskiej . Musi istnieć demokratyczny Afganistan – prezydent Hamid Karzai energicznie skinął głową z aprobatą – i musi być demokracja w Palestynie; a to doprowadziłoby do „reform w całym świecie muzułmańskim”. Reformy? W Arabii Saudyjskiej? W jordanie? W Iranie? Nie powiedziano nam.
Temat Busha był oczywiście aż nazbyt znajomy – saddamowskiego zła, okraszonego zwykłymi zastrzeżeniami, klauzulami warunkowymi i wypaczeniami historycznymi. Wszyscy wiemy, że Saddam Husajn jest okrutnym dyktatorem – wiedzieliśmy o tym, kiedy był naszym przyjacielem – ale Prezydent nalegał, aby powiedzieć nam to jeszcze raz. Saddam wielokrotnie lekceważył rezolucje Rady Bezpieczeństwa ONZ; nie ma tu oczywiście żadnej wzmianki o lekceważeniu przez Izrael rezolucji 242 i 338 żądających zaprzestania okupacji ziemi palestyńskiej.
Bush mówił o dziesiątkach tysięcy przeciwników Saddama Husajna, którzy zostali aresztowani, uwięzieni, a także doraźnie straceni i torturowani – „wszystkie te okropności ukrywane przed światem przez aparat państwa totalitarnego”.
Ale niestety nie było wzmianki o tym, że wszystkie te pobicia, podpalenia, porażenia prądem, okaleczenia i gwałty miały miejsce w żartach, kiedy Ameryka była w bardzo dobrych stosunkach z Irakiem przed 1990 rokiem, kiedy Pentagon wysyłał Saddamowi informacje wywiadowcze, aby pomóc mu zabić więcej Irańczyków.
Rzeczywiście jednym z najbardziej wymownych aspektów przemówienia Busha było to, że wszystkie grzechy, o które konkretnie oskarżył Irakijczyków – z których znaczna część jest niewątpliwie prawdziwa – zaczęły się w kluczowym roku 1991. Nie było tam żadnej wzmianki o Lekceważenie przez Saddama rezolucji ONZ, gdy pomagali mu Amerykanie. Bush przypomniał kilka ataków gazowych na Iran, nie wspominając, że ten sam Iran ma teraz być częścią „osi zła”.
Do tego doszły drobne problemy gramatyczne, ten drobny gest, jakiego używają historycy, gdy nie mogą znaleźć dowodów potwierdzających, że Ryszard III rzeczywiście zabił książąt w wieży. Gdyby nie wojna w Zatoce Perskiej w 1991 r., Irak „prawdopodobnie” posiadałby broń nuklearną do 1993 r. Irak „zachowuje infrastrukturę fizyczną potrzebną do zbudowania” broni nuklearnej – co nie jest tym samym, co faktyczne jej zbudowanie . Stwierdzenie „czy Irak powinien pozyskać materiał rozszczepialny” nie oznacza, że tak. A usłyszeć, że entuzjazm Iraku dla naukowców zajmujących się energią nuklearną „nie pozostawia wątpliwości” co do jego apetytu na broń nuklearną, to nie to samo, co zostało udowodnione.
Być może to przypuszczenie jest prawdziwe, ale czy jest to dowód, na podstawie którego Ameryka wyruszy na wojnę? ONZ – takie było przesłanie cesarza do siedzących przed nim delegatów – może ją przyjąć lub opuścić, dołączyć do Ameryki w wojnie lub skończyć jak ten stary osioł, Liga Narodów. Wierzcie lub nie, ale Bush rzeczywiście wspomniał o Lidze, odrzucając ją jako miejsce rozmów, nie dodając, że Stany Zjednoczone odmówiły przyłączenia się.
Było jednak jasne, w jaki sposób Bush sprzeda swoją wojnę po 11 września. „Najbardziej obawiamy się, że terroryści znajdą drogę na skróty do swoich szalonych ambicji, gdy wyjęty spod prawa reżim dostarczy im technologie umożliwiające zabijanie na masową skalę” – powiedział. I tam to masz. Osama bin Laden równa się Saddamowi Husajnowi i – kto wie – Iranowi, Syrii lub komukolwiek innemu. Jak nazywała się rzeka, którą przekroczył Juliusz Cezar? Czyż nie nazywało się to Rubikonem? Wczoraj Bush mógł przekroczyć tę samą rzekę.
ZNetwork jest finansowany wyłącznie dzięki hojności swoich czytelników.
Darowizna