To była scena z wojny krymskiej; szpital pełen wrzeszczących rannych i podłóg umazanych krwią. Wdepnąłem w to coś; przykleił się do moich butów, do ubrań wszystkich lekarzy w zatłoczonej izbie przyjęć, zalał korytarze, koce i prześcieradła.
Iraccy cywile i żołnierze przywiezieni wczoraj do Szpitala Męczennika im. Adnana Khairallaha w ostatnich godzinach reżimu Saddama Husajna – czasami wciąż trzymający się odciętych kończyn – to ciemna strona zwycięstwa i porażki; ostateczny dowód, podobnie jak zmarli, których pochowano w ciągu kilku godzin, na to, że wojna polega na całkowitym upadku ludzkiego ducha. Kiedy błąkałem się pomiędzy łóżkami i leżącymi na nich jęczącymi mężczyznami i kobietami – wizyta Dantego w kręgach piekielnych powinna była obejmować te wizje – powracały te same stare pytania. Czy to było na 11 września? O prawa człowieka? Za broń masowego rażenia?
W zatłoczonym korytarzu natknąłem się na mężczyznę w średnim wieku na przemoczonym szpitalnym wózku. Miał ranę głowy, której nie dało się opisać. Z jego prawego oczodołu wisiała chusteczka, z której krew spływała na podłogę. Mała dziewczynka leżała na brudnym łóżku, z jedną nogą złamaną, a drugą tak mocno wyrżniętą odłamkami podczas amerykańskiego ataku powietrznego, że jedynym sposobem, w jaki lekarze mogli uniemożliwić jej poruszanie się, było przywiązanie jej stopy do liny obciążonej betonowymi blokami.
Nazywała się Rawa Sabri. Kiedy szedłem przez to miejsce grozy, amerykański ostrzał zaczął ogarniać rzekę Tygrys na zewnątrz, przywracając rannym grozę śmierci, której doświadczyli zaledwie kilka godzin wcześniej. Most drogowy, przez który właśnie przeszedłem, aby dotrzeć do szpitala, znalazł się pod ostrzałem, a nad centrum medycznym unosiły się chmury kordytowego dymu. Potężne eksplozje wstrząsnęły oddziałami i korytarzami, gdy lekarze odpychali wrzeszczące dzieci od okien.
Florence Nightingale nigdy nie dotarła do tej części dawnego Imperium Osmańskiego. Ale jej odpowiednikiem jest dr Khaldoun al-Baeri, dyrektor i główny chirurg, człowiek o łagodnym głosie, który śpi godzinę dziennie przez sześć dni i który za pomocą jednego generatora próbuje uratować życie ponad stu dusz dziennie i połowa sal operacyjnych nieczynna – na 16 piętro nie można nosić na rękach pacjentów, którzy kaszlą krwią.
Doktor Baeri mówi jak lunatyk, próbując opisać, jak trudno jest powstrzymać uduszenie rannego mężczyzny lub kobiety, gdy zostali ranni w klatkę piersiową, wyjaśniając, że po czterech operacjach mających na celu wydobycie metalu z mózgów swoich pacjentów, jest już prawie zbyt zmęczony, żeby myśleć, a co dopiero po angielsku. Kiedy go zostawiam, mówi mi, że nie wie, gdzie jest jego rodzina.
„Nasz dom został trafiony, a moi sąsiedzi wysłali wiadomość, że ich gdzieś wysłali. Nie wiem gdzie. Mam dwie małe dziewczynki, są bliźniakami i powiedziałam im, że muszą być odważne, bo ich ojciec musiał pracować dzień i noc w szpitalu i nie mogą płakać, bo ja muszę pracować dla ludzkości. A teraz nie mam pojęcia, gdzie oni są. Wtedy doktor Baeri zakrztusił się swoimi słowami, zaczął płakać i nie mógł się pożegnać.
Na drugim piętrze znajdował się mężczyzna z straszliwą raną szyi. Wydawało się, że lekarzom nie udało się zatamować jego krwi, a on spływał po całej podłodze. Coś złego i ostrego wbiło się w jego brzuch i sześciocalowe bandaże nie mogły powstrzymać wypompowywania krwi. Jego brat stanął obok niego, podniósł na mnie rękę i zapytał: „Dlaczego? Dlaczego?"
Małe dziecko z kroplówką w nosie leżało na kocu. Na operację trzeba było czekać cztery dni. Jego oczy wyglądały na martwe. Nie miałam serca pytać matki, czy to chłopiec, czy dziewczynka.
Około pół mili dalej nastąpił nalot i szpitalne korytarze rozbrzmiały echem wybuchu, długiego, niskiego i potężnego, po którym rozległ się narastający chór jęków i krzyków dzieci spoza oddziałów. Poniżej, na najgorszą ze wszystkich izb przyjęć, przywieziono trzech mężczyzn z poparzeniami twarzy, ramion, klatki piersiowej i nóg; nadzy mężczyźni ze skórą zalaną krwią i tkankami, których lekarze posmarowali białym kremem, którzy siedzieli na łóżkach z pozbawionymi skóry ramionami podniesionymi do góry, a każdy błagał nieistniejącego wybawiciela, aby wybawił go od bólu.
"NIE! NIE! NIE!" inny młody mężczyzna krzyczał, gdy lekarze próbowali rozciąć mu spodnie. Wrzeszczał, płakał i rżał jak koń. Myślałem, że to żołnierz. Wyglądał na twardego, silnego i dobrze odżywionego, ale teraz znów był dzieckiem i płakał: „Umma, umma [mamo, mamusiu]”.
Opuściłem ten okropny szpital i znalazłem amerykańskie pociski wpadające do rzeki na zewnątrz. Zauważyłem też kilka namiotów wojskowych na niewielkim skrawku trawy w pobliżu budynku administracyjnego szpitala i – „Do cholery” – powiedziałem pod nosem – pojazd opancerzony z zamontowaną na nim bronią, ukryty pod gałęziami i listowiem. Do terenu szpitala było zaledwie kilka metrów. Szpital jednak próbował to ukryć. Nie mogłam nie zwrócić uwagi na nazwę szpitala. Adnan Khairallah był ministrem obrony prezydenta Saddama, człowiekiem, który rzekomo pokłócił się ze swoim przywódcą i zginął w katastrofie helikoptera, którego przyczyny nigdy nie wyjaśniono.
Jeszcze w ostatnich godzinach bitwy o Bagdad jej ofiary musiały leżeć w budynku nazwanym na cześć zamordowanego.
Więcej artykułów Roberta Fiska
ZNetwork jest finansowany wyłącznie dzięki hojności swoich czytelników.
Darowizna