Znana mi profesor historii Stanów Zjednoczonych opowiada mi interesującą historię z końca marca 2003 roku. „Ilu z was” – zapytała swoje zajęcia z historii Stanów Zjednoczonych w tym pamiętnym miesiącu – „wspiera amerykańską wojnę z Irakiem”. Dwie trzecie ze 100 studentów w jej sali wykładowej podniosło ręce. „OK”, powiedziała, „ilu z was jest skłonnych zaciągnąć się do sił zbrojnych, aby dołączyć do wojny?” Jedna ręka podniosła się w odpowiedzi na drugie pytanie.
W pierwszej części niedzielnego „New York Timesa” ukazał się interesujący artykuł zatytułowany „Na froncie wewnętrznym panuje cisza, a niektórzy żołnierze pytają dlaczego”. Autor tej historii Thom Shanker cytuje szereg amerykańskich urzędników wojskowych i ekspertów akademickich w sprawie rozdźwięku między oficjalnie deklarowanym zaangażowaniem Stanów Zjednoczonych w prowadzenie totalnej „wojny z terroryzmem” a niechęcią Amerykanów do poświęceń na rzecz wsparcia tej wojny. Zauważając brak jakichkolwiek „poważnych rozmów” na temat „podwyżki podatków, która miałaby zmusić Amerykanów do pokrycia 5 miliardów dolarów miesięcznych kosztów poniesionych w Iraku, Afganistanie i nowych misjach antyterrorystycznych” oraz brak „wspólnych wysiłków, takich jak wprowadzanie obligacji oszczędnościowych lub racjonowanie benzyny co pomogło zjednoczyć kraj za jego siłami bojowymi podczas przeszłych wojen” – Shanker cytuje weterana okupacji Iraku, co wywołuje mrożący krew w żyłach nastrój. „Od nikogo w Ameryce nie wymaga się poświęceń” – mówi ten funkcjonariusz – „z wyjątkiem nas”. Przez „nas” ma na myśli siły zbrojne.
Shanker cytuje także czcigodnego socjologa wojskowego Charlesa Moskosa, który krytykuje to, co nazywa „patriotyzmem lite” Amerykanów, w ramach którego „przywódcy polityczni boją się prosić społeczeństwo o jakiekolwiek prawdziwe ofiary”. To, zdaniem Moskosa, „nie świadczy zbyt dobrze o obywatelach”. „To prawie” – mówi emerytowany urzędnik wojskowy USA – „tak jakby politycy chcieli móc wypowiedzieć wojnę, a jednocześnie zachować poczucie normalności” (Thom Shanker, „All Quiet on the Home Front and Some Soldiers Are Pytając dlaczego”, New York Times, 24 lipca 2005, A17)
W artykule Shankera brakuje wielu elementów, co jest zgodne z ogólną niechęcią amerykańskiego dziennikarstwa głównego nurtu do poważnego traktowania stopnia, w jakim Amerykanie są podzieleni według powiązanych linii klasowych i władzy. Nie ma nic w poświęceniu narzuconym wielu milionom biednych i w inny sposób znajdujących się w niekorzystnej sytuacji Amerykanów, którzy są świadkami cięć potrzebnych programów socjalnych, aby pokryć śmiercionośne, generujące deficyt połączenie ogromnych wydatków na „obronę” (imperium) z ogromnymi obniżkami podatków dla bogatych. Nie ma nic o milionach amerykańskich pracowników wyrzuconych z pracy przez także ogromny amerykański deficyt handlowy, który pogłębia determinacja administracji Busha do przedkładania wydatków wojskowych nad witalność gospodarczą „ojczyzny”. Nie ma nic w determinacji administracji Busha, by wykorzystać „wojnę z terroryzmem” (co ciekawe, rozszerzoną o okupację Iraku, kraju, który w 2003 r. nie stanowił dla USA żadnego zagrożenia terrorystycznego ani innego zagrożenia) jako przykrywki dla radykalnie regresywnego programu polityki wewnętrznej, który (coś więcej niż po prostu przeciwstawienie się „podwyżce podatków” w celu opłacenia wojny) przyznaje gigantyczne darowizny (podatkowe i inne) nielicznym uprzywilejowanym. Nie ma oczywiście nic o rasistowskim, imperialistycznym i (co ciekawe) terrorystycznym charakterze „wojny z terroryzmem”, szeroko ukazywanej w więzieniach okupacyjnych Stanów Zjednoczonych oraz w szerokiej obojętności, jaką amerykański rząd i media okazują wobec wielu niewinnych Arabów ofiary amerykańskich działań wojskowych na Bliskim Wschodzie – zdepersonalizowane „szkody uboczne” rzekomego amerykańskiego „wyzwolenia”. Nie ma żadnej różnicy między prawdopodobnie rzeczywistym zagrożeniem, jakie dla Amerykanów stanowiła faktyczna faszystowska Oś z lat czterdziestych XX wieku (kiedy Wujek Sam z sukcesem wprowadził obligacje oszczędnościowe i akcje racjonowania benzyny, aby „zjednoczyć kraj za jego siłami bojowymi”) a wymyślonym i wyimaginowanym zagrożenie ze strony Iraku (jedna część śmiesznej konstrukcji Busha „Stanu Unii” z 1940 r. – „Osi Zła”) w latach 2002 i 2002.
Niewiele mówi się o inteligentnym sceptycyzmie obywateli amerykańskich wobec inwazji Busha na Irak i jego determinacji, by połączyć tę inwazję z „wojną z terroryzmem”. Trzeba jednak przyznać, że Shanker cytuje przenikliwego naukowca, który zauważa, że „opinia publiczna” postrzega „trwającą misję w Iraku… w innym świetle niż atak terrorystyczny na amerykańskiej ziemi”. „Społeczeństwo bardzo chce wesprzeć żołnierzy” w Iraku, mówi profesor, „ale tak naprawdę nie wierzy w tę misję. Większość uważa ją za wojnę z wyboru, a większość – chociaż niewielka – uważa, że był to zły wybór”.
Taki sceptycyzm wobec wojny Busha z Irakiem jest czymś innym niż „patriotyzm lite” doktora Moskosa. Wygląda to raczej na patriotyzm prowadzony właściwie, cieszący się uznaniem znacznej części obywateli. Odrzuca ślepe posłuszeństwo zwodniczej retoryce militarystycznych elit, które chcą masowej zgody na nielegalne wojny w oparciu o autorytarne hasło „Mój kraj, dobry czy zły”.
Mimo to istnieje bardzo realny, ciągły konflikt pomiędzy twardymi, morderczymi wymogami militaryzmu a miękkimi, spragnionymi „normalności” imperatywami amerykańskiego kapitalizmu konsumenckiego, który próbuje zredukować obywatelstwo demokratyczne do nieprzerwanej i często trywialnej pogoni, zakupów i przyjemności towarów. Zarzut „patriotyzmu lite” odnosi się rozsądnie do tej znacznej części amerykańskiego społeczeństwa, która jest zadowolona z pozwalania, aby inni, w większości przedstawiciele klasy robotniczej, walczyli i ginęli w kampaniach imperialnych, dla których osobiście odmawiają poświęceń w znaczący sposób. „Wspierajcie nasze oddziały” to często tani slogan widniejący na tylnej części wielu podmiejskich, pochłaniających benzynę SUV-ów załadowanych dzieciakami z klasy średniej oraz stosunkowo zamożnymi mamami i tatusiami, którzy nigdy nie zaciągnęliby swoich dzieci do niebezpiecznej służby amerykańsko-imperialnej, która opiera się prawie na całkowicie (jak pokazał Moskos i inni) na dzieciach biednych i pracujących w Ameryce. Nigdzie hasło nie jest tańsze niż w Gabinecie Owalnym, którego mieszkaniec Fortunate Son, George „Bring 'Em On” Bush, kontynuuje swój rekord z czasów Wietnamu, wiwatując na śmierć i zniszczenie biedniejszych i bardziej brązowych innych Amerykanów w zwodniczo sprzedawanych kampaniach imperialnych, które woli osobiście przesiedzieć.
Ulica Pawła ([email chroniony]) jest pisarzem i badaczem w Chicago, IL. Jest autorem książek Empire and Inequality: America and the World From 9/11 (Boulder, Kolorado: Paradigm Publishers, 2004) oraz Segregated Schools: Race, Class, and Educational Apartheid in the Post-Civil Rights Era (Nowy Jork, Nowy Jork). : Routledge, 2005)