W listopadzie ubiegłego roku w amerykańskich nalotach zginęło dwudziestu pakistańskich żołnierzy i dopiero na początku tego miesiąca Hillary Clinton powiedziała „przepraszam” w imieniu Waszyngtonu, co skłoniło pakistańskich urzędników do ponownego otwarcia szlaków dostaw NATO do Afganistanu. Dziennikarze amerykańscy uznali ten rozwój sytuacji za łatwy do zinterpretowania: oznaczał on, jak napisali, koniec „gorzkiego, siedmiomiesięcznego impasu, który groził zagrożeniem współpracy antyterrorystycznej” (Eric Schmitt, New York Times), z „obie stronami… wyraźnie odczuły ulgę, że najbardziej widoczny dowód zerwania w ich zawsze napiętych stosunkach – kilometry utkniętych w martwym punkcie amerykańskich wojskowych ciężarówek kontenerowych oczekujących na przejazd do Afganistanu – wkrótce znikną” (Karen DeYoung i Richard Leiby, Washington Post). W końcu ci dwaj sojusznicy rozstrzygnęli spór i mogli kontynuować wojnę z terroryzmem.
Stwierdzenia te wydają się proste i nie zawierają wielu elementów wymagających dyskusji. Ale w rzeczywistości ujawniają one wiele na temat rodzajów reżimów, które rząd Stanów Zjednoczonych wspiera za granicą, nie mówiąc już o stopniu, w jakim amerykańscy dziennikarze są usidleni i sami pomagają w kręceniu sieci propagandy Waszyngtonu.
Rozważmy najpierw jedno główne założenie Czasy i Post powyższych sformułowań, a mianowicie, że kiedy rząd pakistański zgadza się z polityką Waszyngtonu, jest sojusznikiem, a jeśli nie podąża za polityką Waszyngtonu, jest wrogiem. Schmitt i inni tak naprawdę mówią tutaj, że rząd pakistański musi być posłuszny rządowi USA, a nie własnemu społeczeństwu. Jak zauważył Salman Masood w Czasy w zeszłym tygodniu – bez wyciągania oczywistych konsekwencji – opublikowany w czerwcu raport Pew Research Center wskazuje, że 74% ankietowanych Pakistańczyków uważa Stany Zjednoczone za wroga. Innymi słowy, dopóki Hillary nie powiedziała „przepraszam” i chociaż stosunki między USA a Pakistanem były trudne, istniały pewne dowody na zgodność polityki Pakistanu z opinią publiczną; większość Pakistańczyków nie chce dobrych stosunków z Waszyngtonem, a rząd nie miał dobrych stosunków z Waszyngtonem. Kiedy stosunki się poprawiły, „obie strony odczuły wyraźną ulgę” – czytamy w raporcie Post wersję wydarzeń, czyli inaczej mówiąc, że niezdolność Pakistanu do funkcjonowania jako demokracja jest nie tylko bezproblemowa, ale w tym przypadku stanowi warunek trwałych dobrych stosunków z Waszyngtonem.
Rozważmy kolejne podstawowe założenie Czasy/poczta interpretację, a mianowicie, że Waszyngton jest siłą antyterrorystyczną. Pogląd ten jest uważany za oczywisty wśród komentatorów na tyle uprzywilejowanych, aby dogłębnie zbadać tę kwestię, na tyle wpływowych, aby ich opinia była powszechnie znana dzięki dostępowi do głównych serwisów informacyjnych i – jak można założyć – w większości zbyt dobrze wykształconych, aby nawet rozważyć skontaktowanie się z pomysł ze sceptycyzmem. Pozorny antyterroryzm Waszyngtonu jest uważany za pryncypialny, a nie stronniczy element jego polityki zagranicznej, choć oczywiście może być modyfikowany ze względów taktycznych. Na przykład Jo Becker i Scott Shane wyjaśniają w swoich Czasy na „liście zabójstw” Obamy, że obecny prezydent odrzucił „koncepcję globalnej wojny z terroryzmem z czasów Busha”, wybierając zamiast tego „zawęzenie amerykańskiej uwagi do rdzenia Al-Kaidy”.
Widzieliśmy powyżej, w jakim sensie „Pakistan” – a mianowicie autokratyczny reżim tego kraju, w przypadkach, gdy jest posłuszny Waszyngtonowi – można uważać za sojusznika USA, co zatem można powiedzieć o wrogach Waszyngtonu? Czy skupienie się Obamy na Al-Kaidzie odzwierciedla pryncypialny wysiłek mający na celu osłabienie tej organizacji i uniemożliwienie jej funkcjonowania? Nie do końca. Jak jasno pokazują ostatnie wydarzenia w Syrii, Stany Zjednoczone walczą z Al-Kaidą tylko wtedy, gdy interesy obu grup są sprzeczne; kiedy ich interesy się zbiegną, Waszyngton powinien porzucić swoją „wojnę z terroryzmem”.
Typowy amerykański komentarz na temat Syrii jest zbieżny np. z wersją wydarzeń przedstawioną przez Helene Cooper Czasy, w którym napisała niedawno, że „Zachód” jest oburzony „krwawym stłumieniem przez pana Assada protestujących, którzy wspierają demokrację”. Zagraniczni reporterzy, których prace zostały w USA w dużej mierze zignorowane, opowiadają inną historię: jak stwierdził Peter Oborne (Daily Telegraph) oraz Nicholas Watt i Martin Chulov (The Guardian) zauważyli, zarówno urzędnicy amerykańscy (dyrektor wywiadu narodowego James Clapper), jak i brytyjscy (minister spraw zagranicznych William Hague) uważają, że Al-Kaida, orędownik demokracji, działa w Syrii. I jako Linia frontuJak podkreśla John Cherian, Al-Kaida jest tam sojusznikiem Waszyngtonu, biorąc pod uwagę, że ona również naciska na upadek Assada. Ze swojej strony Oborne uważa za właściwe nazywanie Al-Kaidy „naszym najnowszym współpracownikiem w wojnie z terroryzmem”, wskazując, że nie rozumie pełnego znaczenia swojego artykułu. Jest oczywiste, że jeśli jeden z głównych celów „wojny z terroryzmem” może przekształcić się w sojusznika, na ile pozwalają na to okoliczności, wówczas rozsądne wydaje się kwestionowanie podstaw sprzeciwu Waszyngtonu wobec tej grupy. Czy opozycja jest pryncypialna? Albo oportunista? A jeśli to drugie, czy sensowne jest utrzymywanie założenia, że istnieje coś takiego jak „wojna z terroryzmem”, którą New York Times' Becker i Scott utrzymują, że Obama postępuje wyłącznie przeciwko Al-Kaidzie?
Nie powinno jednak dziwić, że amerykańskie media nie są w stanie zrozumieć tych podstawowych kwestii. W rzeczywistości niezmiennie stronnicze doniesienia są łatwe do zrozumienia, pod warunkiem, że odrzucimy pewne powszechne założenia dotyczące sposobu, w jaki rzekomo działają amerykańskie serwisy informacyjne. Gdyby ogólnym celem reporterów było obiektywne informowanie o wydarzeniach na świecie, wówczas w przypadku Syrii z pewnością uznaliby za stosowne wspomnieć, że rzekomo największy wróg Waszyngtonu jest w tym kraju jego sojusznikiem. Ponieważ jednak tak się nie stało, rozsądne jest odrzucenie tego powszechnego założenia i przyjęcie innego, które wiarygodnie przewiduje to wiarygodne pominięcie ze strony amerykańskich reporterów. Mianowicie funkcją głównego nurtu reportażu amerykańskiego nie jest obiektywne informowanie o sprawach światowych, ale zamiast tego dostarczanie propagandy służącej celom rządu USA. Waszyngton chce odsunięcia Assada od władzy i dlatego skomplikowałoby to tylko sprawę, gdyby prasa zwróciła uwagę, że chcemy tego samego, czego Al-Kaida robi w tym kraju; lepiej skupić się na micie o rozprawieniu się przez Assada z protestującymi na rzecz demokracji.
Nieważne, że, powiedzmy, w styczniu ubiegłego roku napisała Aisling Byrne Asia Times że najwyżsi urzędnicy amerykańscy wyjaśniali, że „koniec reżimu Assada będzie stanowić największą porażkę Iranu w dotychczasowej historii”, wskazując, że motywacją Waszyngtonu mogą być obawy strategiczne, a nie prodemokratyczne; lub że przyjazna establishmentowi amerykańska firma wywiadowcza Stratfor, jak wyjaśnia Byrne, napisała na wczesnych etapach konfliktu, że wiele z „poważniejszych twierdzeń syryjskiej opozycji okazało się rażąco przesadzonych lub po prostu nieprawdziwych”, co nigdy nie wzbudziło żadnego sceptycyzmu ze strony USA. mediów, których wkład w „celowe budowanie w dużej mierze fałszywej narracji, w której setki i tysiące nieuzbrojonych demonstrantów demokracji ginie w trakcie pokojowych protestów przeciwko opresyjnemu, brutalnemu reżimowi” – innymi słowy, wersji Helene Cooper – nie może być niedoceniony . Rzeczywiście, jeśli ogólne zachowanie mediów na przestrzeni dziesięcioleci, nie wspominając o traktowaniu przez nie „wojny z terroryzmem” i ostatnich wydarzeń w Pakistanie, może stanowić jakąś wskazówkę, to wydaje się, że bezpieczne jest traktowanie prezentacji wydarzeń w Syrii ze skrajnym sceptycyzmem. Powinniśmy także zwracać szczególną uwagę na twierdzenia dotyczące tego, które kraje, rządy lub organizacje są naszymi rzekomymi sojusznikami, a jakie wrogami, zadając sobie pytanie nie tylko, czy rząd USA rzeczywiście sprzeciwia się temu, co twierdzi, że robi, ale czy w ogóle podejmuje działania, aby nas chronić, czy też w ogóle w naszym interesie – lub w ogóle w interesie demokracji.
ZNetwork jest finansowany wyłącznie dzięki hojności swoich czytelników.
Darowizna