Źródło: Nowy mąż stanu
Zdjęcie: metamorworks/Shutterstock
Kapitalizm technologiczny głosi, że oferuje połączenie w samotnym świecie. Według Nicka Biltona, autora Wylęganie Twittera (2013) przełom w rozwoju platformy nastąpił w 2006 roku, kiedy jeden z jej założycieli, Noah Glass, zdał sobie sprawę, że technologia może „wymazać” samotność – w czasie kryzysu, gdy kończy się małżeństwo lub nadchodzi trzęsienie ziemi, zawsze będzie z kim porozmawiać Do. Wyeliminowanie samotności i „budowanie globalnej społeczności”, jak to ujął Mark Zuckerberg z Facebooka, pozostaje nadrzędną wizją branży mediów społecznościowych.
Ludzie będą polegać na Internecie, nawet bez blokad. Ale prawie nikt nie zarobił na pandemii tyle pieniędzy, co właściciele spółek technologicznych. Wartość akcji Amazon, Apple, Facebooka, Alphabet/Google i Microsoft wzrosła w 2020 r., napędzając boom na Wall Street podczas jednego z najgorszych kryzysów w historii kapitalizmu.
Ale z wyjątkiem samych szefów technologii niewielu jest zadowolonych z działania mediów społecznościowych. Platformy regularnie zmieniają swoje zasady i wygląd, nie ponosząc odpowiedzialności przed użytkownikami. „Wytyczne społeczności” określające, jakie treści są dozwolone na ich platformach, są nieskuteczne w walce z zastraszaniem, trollingiem i bigoterią, a mimo to nigdy nie zapewniały w pełni „wolności” słowa. Sposób, w jaki platformy wykorzystują swój monopol na dane generowane przez użytkowników, jest owiany tajemnicą.
Społeczności, które wspierają, również nie wydają się szczęśliwe: w wielu badaniach powiązano czas spędzany przed ekranem ze zwiększonym ryzykiem depresji. Od 2016 r. firmom zajmującym się mediami społecznościowymi oskarża się o promowanie subkultur faszystowskich, co ostatecznie umożliwiło wybuchy przemocy, takie jak zamieszki na Kapitolu w USA na początku tego roku. Co bardziej groźne, Facebook, jak był zmuszony przyznać w 2018 r., był wykorzystywany do podżegania do ludobójstwa Rohingjów w Birmie w latach 2016–2017. Dla świata „połączenia” Internet jest miejscem samotnym, paranoicznym i niestabilnym.
Problemy te pojawiły się po raz pierwszy w latach 1990. XX wieku w ramach tego, co Richard Barbrook i Andy Cameron określili jako „kalifornijski model” świadczenia Internetu – to znaczy prawie całkowicie skomercjalizowany i zderegulowany. Miało to miejsce wtedy, gdy społeczności internetowe zostały przekształcone w zasoby zbywalne, ponieważ rola reklamy – oparta na zaangażowaniu użytkowników – zachęcała usługi internetowe do manipulowania użytkownikami. Kanały mediów społecznościowych zostały algorytmicznie dostosowane, aby pobudzić ludzi do bardziej gorączkowego zaangażowania. Im mniej szczęśliwy był dla nas system, tym bardziej zmuszał nas do uczestnictwa. To była droga do zysku.
Trzy dekady po tym, jak Tim Berners-Lee przedstawił światu sieć, jesteśmy zmuszeni zadać pytanie: czy Internet mógł być inny? Z komercyjnego punktu widzenia trudno sobie wyobrazić, co mogłoby zastąpić platformy finansowane z reklam. Istnieją modele subskrypcyjne i płatne, takie jak Substack i OnlyFans. Ale ich „społeczności” to raczej niewielka, płacąca publiczność niż uczestnicy. Substack podobno osiągnął pół miliona subskrybentów, a OnlyFans ponad 120 milionów użytkowników, ale Facebook ma 2.89 miliarda. Częściowo wynika to z „efektu sieciowego”. Przydatność platform takich jak Twitter czy Facebook zależy od tego, ile osób z nich korzysta. Im więcej mają użytkowników, tym więcej połączeń mogą zaoferować każdemu użytkownikowi. Platformy pobierające opłaty prawdopodobnie ograniczą w ten sposób liczbę użytkowników, a tym samym obniżą wartość usługi.
Jednak historia technologii internetowej pokazuje, że od dawna istnieją alternatywy dla naszego obecnego cyfrowego zaburzenia.
The Well wywrócił do góry nogami tradycyjne obawy lewicy dotyczące informatyki i jej związku z potęgą militarną. Podczas zimnej wojny informatyka i cybernetyka wyłoniły się z tego samego kompleksu wojskowo-przemysłowego, który wyprodukował bomby nuklearne. Pomysł, że sieci społecznościowe są sieciami informacji, zwany później „społeczeństwem informacyjnym”, był bronią wojenną opracowaną w sponsorowanych przez rząd laboratoriach badawczych, takich jak Laboratorium Promieniowania na MIT.
Ale według Freda Turnera w Od kontrkultury do cyberkultury (2006), przywłaszczając sobie te nowe technologie komunikacyjne, Studnia uczyniła ambicje budowniczych gmin „współmiernymi do osiągnięć technologicznych głównego nurtu Ameryki”. Sukces Studni w zapewnianiu użytkownikom przyjaźni, wsparcia w sytuacjach awaryjnych i społeczności dla hobbystów oraz pogawędek politycznych przeszedł do legendy.
Co jednak ciekawe, jednym z powodów, dla których Studnia odniosła taki sukces, było to, co odróżnia ją od dzisiejszego Internetu. Zachęcało użytkowników do łączenia dyskusji online z „fleshmeets” – spotkaniami osobistymi. Inaczej jest obecnie w Internecie, gdzie dyskusje online w dużej mierze zastępują spotkania fizyczne.
Za „porażkę” współczesnego Internetu czasami obwinia się wartości hipisowskie, które przetrwały w latach 1980. w Studni i społecznościach hakerskich na zachodnim wybrzeżu Stanów Zjednoczonych. Informatyk Moshe Vardi argumentuje, że hipisowska wiara w dzielenie się, idea, że „informacja chce być wolna”, nie tylko stworzyła informacyjne dobro wspólne, ale także doprowadziła do „tragedii tego, co wspólne”, w której indywidualni użytkownicy wykorzystują wspólne zasoby do własnych celów cele. Inny wybitny informatyk, Jaron Lanier, podobnie twierdzi, że ideologia „darmowej informacji” pozostawiła firmom technologicznym niewielki wybór finansowy, jak tylko finansować swoje firmy poprzez reklamę.
Ta krytyka wyolbrzymia hippisowskie podstawy zarówno Internetu, jak i samej Studni. Stewart Brand zarobił fortunę, pracując jako organizator konferencji dla takich firm jak Shell, Volvo i AT&T wkrótce po uruchomieniu Studni; jego współzałożyciel Larry Brilliant był multimilionerem posiadającym firmę produkującą komputerowe systemy konferencyjne. Ich wizja „przedsiębiorczości sieciowej”, którą przedstawili na Światowym Forum Ekonomicznym w 1996 r., uczyniła liberalne wartości kontrkultury kompatybilnymi z prawicowym libertarianizmem akcjonariuszy i menedżerów z branży technologicznej. Postrzegając Internet jako elektroniczną agorę, rynek, na którym ludzie mogą swobodnie rozmawiać bez cenzury, obiecali, że technologia ta zapewni formę samostanowienia. W wolnej przestrzeni wirtualnej można było eksperymentować z tożsamościami, seksualnością i stylem życia. Byłoby to jednak samostanowienie na warunkach wolnego rynku, przy minimalnych regulacjach rządowych.
Dla wszystkich hakerów i entuzjastów technologii, którzy w latach 1980. zapewnili bezpłatną siłę roboczą i wynalazki na Zachodnim Wybrzeżu, pieniądze i infrastruktura wczesnego Internetu pochodziły ze stanu USA szukającego sposobów na wzmocnienie dominacji wojskowej i przemysłu. Wszystko, od technologii przełączania pakietów – która pomaga przesyłać dane w sieciach – po iPhone'a, przeszło fazy rozwoju sektora publicznego i inwestycji prywatnych.
Nie było jednak nic nieuniknionego w przechwytywaniu społeczności internetowych w celach komercyjnych. Stało się to w wyniku decyzji podjętych w Waszyngtonie, począwszy od fali deregulacji telekomunikacyjnych w latach 1980-tych. W latach 1990. administracja Clintona zniosła ograniczenia w komercyjnym wykorzystaniu Internetu i przekazała innowacje opracowane przez sektor publiczny firmom prywatnym. Było to częścią szerszego programu politycznego Nowych Demokratów Billa Clintona, który opowiadał się za szeroko zakrojoną prywatyzacją.
Głównym beneficjentem Web 1.0 była firma America Online (AOL), która jako pierwsza podjęła eksperymenty z utowarowieniem społeczności internetowych. Dokonała tego, wykorzystując bezpłatną siłę roboczą ponad 10,000 XNUMX ochotników, aby fora dyskusyjne przynosiły zyski. Ale to Google, a później Facebook i Twitter, stworzyły model reklamy oparty na wydobywaniu danych od użytkowników. Narodził się przemysł społeczny, w którym życie społeczne zamienia się w zysk.
Czy wspólne marzenie o Internecie było od początku zagrożone? Znamienne jest, że idea społeczności internetowej została sformułowana językiem „elektronicznej granicy” i „wirtualnego zawłaszczenia”. To jest Internet jako kolonializm osadniczy – marzenie wczesnych kwakrów uciekających do Nowego Świata czy hipisów tworzących wspólnoty wiejskie w latach 1960. XX w., że utopie można budować omijając chaotyczne walki społeczne. W rzeczywistości nie ma ucieczki: przywieźli ze sobą stare światy.
W latach siedemdziesiątych, na długo przed powstaniem Doliny Krzemowej, państwo francuskie stworzyło pionierski własny krajowy system online: Internet przed internetem. Nazywało się to Médium Interactiveif par numerisation d'information téléphonique (Minitela). W końcu, tuż przed opuszczeniem NATO w 1966 r., państwo francuskie przewidziało „komputeryzację społeczeństwa” i rozpoczęło intensywne badania nad własną wersją sieci komunikacyjnych, które były badane przez armię amerykańską.
Minitel wyłonił się z tych badań w 1981 roku. Była to usługa wideoteksowa należąca do sektora publicznego, dostarczana w małym, eleganckim brązowym pudełku z odchylaną klawiaturą, odsłaniającą ekran. Użytkownicy mogliby bezpłatnie otrzymać terminal od władz lokalnych i uiścić niewielką opłatę za użytkowanie, aby uzyskać dostęp do stron internetowych zawierających tekst i obrazy. Była to platforma otwarta, gwarantowana przez sektor publiczny. Każdy może założyć odpowiednik strony internetowej lub usługę, pod warunkiem, że się w tym celu zarejestruje. Użytkownicy mogli robić zakupy, czatować, rezerwować bilety na koncerty, grać w gry, sprawdzać swoje konta bankowe, a nawet – co było zapowiedzią „inteligentnego domu” – obsługiwać zdalnie sterowane termostaty i urządzenia. To był ogromny sukces. W połowie lat 1990. w użyciu było 6.5 miliona terminali Minitel.
Chociaż został opracowany, aby pomóc w modernizacji francuskiej gospodarki, to dzięki Minitelowi wyłonił się nowy lewicowy cyberutopizm. W 1986 roku organizacje ruchów społecznych utworzyły własny serwis Minitel: 36-15 Alter. Połączyło 25 stowarzyszeń reprezentujących rolników, studentów antyrasistowskich, pacjentów psychiatrycznych i inne, które płaciły składki członkowskie i wspólnie zarządzały treściami. W tym samym roku protestujący studenci skorzystali z serwisu internetowego lewicowego dziennika Libération organizować protesty przeciwko reformom systemu uniwersyteckiego Alaina Devaqueta, wymuszając jego rezygnację. Dwa lata później strajkujące pielęgniarki wykorzystały Minitel do koordynowania akcji protestacyjnej przeciwko niskim płacom i niedoborom kadrowym. Psychoterapeuta i filozof Félix Guattari pochwalił sposób, w jaki pielęgniarki wykorzystywały Minitel do „komunikacji transwersalnej” i nie mógł się doczekać „ery postmedialnej”. Ludzie nie będą już polegać na środkach masowego przekazu z ich „elementem sugestii”.
Minitel nie był lewicową utopią, ale utrzymywanym przez państwo wolnym rynkiem. A ponieważ jego infrastruktura nie została skomercjalizowana i nie było możliwości czerpania zysków z kliknięć, nie doprowadziło to do modelu uzależnienia i trollingu, który charakteryzuje dziś branżę społecznościową.
Czerpiąc z wczesnego sukcesu Minitela, na początku lat 1990. na chwilę pojawiła się alternatywa dla ideologii kalifornijskiej. France Télécom (obecnie Orange) było krajowym przedsiębiorstwem telekomunikacyjnym będącym własnością publiczną. Mając nadzieję na przypodobanie się scenie technologicznej Zachodniego Wybrzeża, zatrudnił Johna Coate’a, jednego z założycieli Well, do opracowania nowego serwisu internetowego.
Zakończenie zimnej wojny i globalna dominacja Stanów Zjednoczonych przyspieszyły prywatyzację przemysłu i gospodarki. Zamiast łączyć usługę internetową sektora publicznego z oddolnym budowaniem społeczności, który kwitł na Zachodnim Wybrzeżu, France Télécom po prostu opracowała kolejną, zastrzeżoną usługę dla bogatych o nazwie „101 Online”, porównywalną z usługami oferowanymi wówczas przez CompuServe i AOL . Padło.
Podobnie było z Minitelem. Brak odpowiednich inwestycji spowodował, że pozostawała ona w tyle technologicznie i nie była w stanie konkurować z siecią WWW, gdy pojawiła się w 1991 r. Rząd zaprzestał bezpłatnego udostępniania terminali, a Komisja Europejska zaleciła państwom UE przyjęcie tego, co było zasadniczo kalifornijski „wolnorynkowy” model świadczenia Internetu. Wkrótce terminale Minitel stały się przestarzałe ze względu na upowszechnienie się telefonów komórkowych, a mimo to system pozostawał zaskakująco popularny aż do wycofania go w 2012 roku.
Jaka jest szansa na poważną reformę Internetu teraz, gdy entuzjazm „wolnorynkowy” z lat 1990. ustąpił miejsca przytłaczającemu monopolowi korporacji? Nawet najmniejsza zmiana przepisów wywołuje gniew szefów branży społecznej. Kiedy w 2014 roku hiszpański rząd próbował narzucić prawo własności intelektualnej zmuszające Google do płacenia dostawcom wiadomości za linki i fragmenty udostępniane w Google News, firma ogłosiła, że zamknie swój serwis w Hiszpanii. Podobne posunięcie rządu australijskiego doprowadziło do tego, że na początku tego roku Facebook tymczasowo zablokował strony z wiadomościami na swojej platformie w tym kraju.
Pomimo gniewu amerykańskich liberałów z powodu Big Tech administracja Bidena prawdopodobnie zachowa władzę w przemyśle. Nawet po nominacjach dwóch prominentnych bojowników antymonopolowych – Tima Wu do Krajowej Rady Gospodarczej i Liny Khan do Federalnej Komisji Handlu – w zespole Bidena znajdują się przedstawiciele branży, a za kulisami panuje ostry lobbing. Nie jest to niespodzianką: Partia Demokratyczna jest blisko Big Tech. Administracja Clintona położyła podwaliny pod globalizację Internetu na amerykańskich warunkach, administracja Obamy umożliwiła gigantom społecznym walkę nawet o prawa państwa do danych użytkowników – na przykład departament sprawiedliwości zażądał, aby Twitter przekazał dostęp do konta wolontariuszy WikiLeaks.
Siła przemysłu społecznego jest polityczna, a nie tylko ekonomiczna. Choć platformy mediów społecznościowych działają nastawione na zysk, tworzą także społeczności ludzkie. Nie organizują nas jako rynek czy demokrację: raczej zachęcają nas do gromadzenia polubień, udostępnień i retweetów, zdobywania obserwujących i zachowywania się jak gwiazdy. Ten gorączkowy, konkurencyjny świat jest lukratywny, ale zmienia także to, kim jesteśmy i jak utrzymujemy kontakty społeczne – to jest prawdziwa siła polityczna. Nasza zależność od tych platform i promowanego przez nie życia społecznego utrwala nasze obywatelskie zubożenie. Pozostawia nas zdezorganizowanych, zależnych od profesjonalistów i bezbronnych wobec władzy, co socjolog Theda Skocpol nazywa „osłabioną demokracją”.
Jednak w XX wieku, jak pisze Skocpol, setki i tysiące organizacji obywatelskich funkcjonowało na demokratycznych, federalnych zasadach. To samo możemy zrobić z platformami internetowymi. Jest mało prawdopodobne, aby imperia biznesowe, takie jak Facebook i Google, zostały przejęte na własność publiczną. Można jednak eksperymentować ze spółdzielniami cyfrowymi, osłabiając uścisk tych gigantów i rozwiewając mit, że nasz Internet jest nieunikniony.
Richard Seymour jest autorem książki „The Twittering Machine” (The Indigo Press)
ZNetwork jest finansowany wyłącznie dzięki hojności swoich czytelników.
Darowizna