Rewolucja arabska poszerzyła horyzonty lewicy. W samym regionie istnieje obecnie historyczna możliwość nowej radykalnej polityki: skuteczny opór wobec hegemonicznych mocarstw zachodnich i Izraela połączony z ruchem młodych i pozbawionych własności mas przeciwko skorumpowanym i współwinnym elitom.
Upadek Ben Alego i Mubaraka zniweczył dziesięciolecia polityki Zachodu, rzucając ich na dalszy plan. Teraz wychodzą na front, podczas gdy regionalni despoci napadają na ich arsenały polityczne i wojskowe, aby się utrzymać.
Tym samym rozwijające się ruchy arabskie i lewica stoją przed nowymi wyzwaniami politycznymi i wyborami strategicznymi. Taki jest kontekst uzasadnionej debaty, którą Gilbert Achcar zorganizował na temat zachodniej interwencji wojskowej w Libii.
Gilbert przedstawia argumenty za wykwalifikowanym wsparciem politycznym dla operacji powietrznych i morskich, które wkrótce będą dowodzone przez NATO w Libii (nikt na międzynarodowej lewicy nie jest w stanie samodzielnie dokonać niczego materialnego/militarnego).
Pisze jako znany marksista i przeciwnik wojen w Afganistanie i Iraku, zwolennik walki palestyńskiej i prawdziwy przyjaciel najbardziej radykalnego ostrza rewolucji arabskich.
Gilbert Achcar nie jest częścią liberalnej grupy atakującej, która w naturalnym sojuszu z neokonserwatystami sprowadziła na nas katastrofy w Afganistanie i Iraku. Twierdzi jednak, że w sprawie Libii lewica powinna poprzeć działania sił okupujących te dwa kraje, choć z wieloma zastrzeżeniami i przy zachowaniu czujnej podejrzliwości.
To bardzo błędne stanowisko w sprawie Libii. Kiedy jego logika zostanie uogólniona – jak to czyni Gilbert – niebezpiecznie gra to na korzyść sił reakcyjnych, które on i lewica mają nadzieję, że ostatecznie wyeliminują rewolucje arabskie.
Interwencja Zachodu w całym regionie
Gilbert wprowadza dwie analogie, aby podkreślić, że zasady socjalistyczne nie są artykułami wiary religijnej i nie zastępują udzielania konkretnych odpowiedzi opartych na „faktycznej ocenie” konkretnych sytuacji.
Ta uwaga jest pomocna: analogie nie. Jak przyznaje, postępowanie przez analogię prowadzi do zagmatwanych polemik na temat tego, co jest wspólne pomiędzy odrębnymi wydarzeniami, z których każde jest samo w sobie przedmiotem znacznych kontrowersji i radykalnie odmiennych ocen faktycznych.
Ludobójstwo w Rwandzie, jeden z jego przykładów, jest prawdopodobnie (przynajmniej) bardziej przerażającą lekcją na temat konsekwencji rzeczywistej interwencji Zachodu, w całości, aż do przedednia rzezi włącznie, niż kontrprzykładem dla tych, których Gilbert potępia za „religijny” sprzeciw wobec wszelkich zachodnich działań militarnych.
W każdym razie nawet zachodni przywódcy, którzy kierowali bombardowaniami w Libii, nie sugerowali, że wydarzenia, które, jak twierdzą, uprzedzili, były analogiczne do Holokaustu lub ludobójstwa w Rwandzie – choć robią to najbardziej wściekłe tabloidy i bomberatti. Wstawianie takich konotacji przez lewicę jest samobójcze. Jest to jeszcze bardziej szkodliwe, jeśli jednocześnie nie wysuwamy na pierwszy plan najbardziej uderzającej i charakterystycznej cechy, której wyrazem jest powstanie w Libii – szerszego arabskiego przewrotu rewolucyjnego.
Ten proces regionalny i jego znaczenie zarówno dla mocarstw zachodnich, jak i dla tych, którzy powstali w Libii, ledwo pojawia się w analizie Gilberta. Zamiast tego w dużej mierze akceptuje tę kwestię tak, jak ją formułują Nicolas Sarokzy, David Cameron i Barack Obama: jest to szczególny libijski dylemat moralny, przed którym stoją ich społeczeństwa i państwa, a których szersze działania są pomijane.
Jednak ich akcja militarna nie jest pojedynczą reakcją na potencjalny kryzys humanitarny. To coś więcej niż najnowszy rozdział w historii wojen, którym towarzyszyły pozorne roszczenia humanitarne. To powiedziawszy, sama historia – niedawna i trwająca w Iraku i Afganistanie – powinna skłonić każdego, kto ma nadzieję na postępowy wynik tego bombardowania lub kto nadaje mu wartość moralną, do zatrzymania się i refleksji.
Krwawa przeszłość i teraźniejszość przyczyniają się także do racjonalnego podbudowania dalekich od „religijnych” nastrojów antywojennych, które wykraczają poza lewicę i obejmują bezprecedensowo dużą część opinii publicznej – świadectwo międzynarodowego ruchu przeciwko wojnie w Iraku.
Kontekst nie jest jednak wyłącznie historyczny. Ci sami uczestnicy, którzy przeprowadzają ataki rakietowe na Libię, interweniują w tym samym czasie i mają te same cele w pozostałej części tego samego regionu. (Chyba że niemożliwym jest wyobrażenie sobie, że ich motywy, interesy i cele są zasadniczo odmienne w Libii i w Zatoce Perskiej – jest to niezrównoważony atomizm moralno-polityczny, z pewnością dla marksisty.)
Ten sam mandaryn Unii Europejskiej – cywilizująco-kolonialista Robert Cooper – udziela odprawy na temat wprowadzenia demokracji w Libii, a także pisze przeprosiny za zorganizowane przez Arabię Saudyjską morderstwo demokratów w Bahrajnie.
Ten sam prezydent Obama, który powiedział, że ataki na szpitale są casus belli przeciwko Trypolisowi, stoi u boku swoich sojuszników w Riyadzie i Manamie, którzy spędzili wiele dni… atakując szpitale pod nosem Piątej Floty Stanów Zjednoczonych.
Te same dochody skarbu państwa, które rosną z dymem, gdy rakiety eksplodują w Libii, dotują izraelskie rakiety wysadzające ludzi w Gazie – nie dwa lata temu, ale dzisiaj, teraz, z groźbą znacznie bardziej nieuchronnej.
Ten sam Katar, który z opóźnieniem zapewnia wsparcie powietrzne atakom w Libii, jednocześnie wysyła wojska, aby zaatakować demokratów w Zatoce Perskiej.
Z pewnością istnieją poważne podziały i różnice w akcentach, gdy Stany Zjednoczone wraz ze swoimi europejskimi i arabskimi sojusznikami starają się znaleźć spójną odpowiedź na wyzwanie, jakie stanowią rewolucje arabskie.
Stany Zjednoczone chciałyby od królów Arabii bardziej paliatywnych reform; Saudyjczycy nie chcą nic dać. Hillary Clinton jak najdłużej trzymała się autokraty w Jemenie; Alain Juppe, urażony kryzysem politycznym wywołanym intensywnymi stosunkami jego poprzedników z Ben Alem, wezwał wcześniej Alego Abdullaha Saliha do odejścia.
Ale ogólny cel jest ten sam: powstrzymać proces rewolucyjny i zapewnić jego skierowanie na ścieżkę stabilną i zgodną z interesami mocarstw zachodnich oraz dowolnych bezpiecznych par rąk, jakie uda im się zidentyfikować w każdym państwie.
Polityka naftowa i zachodnia
Interesy te ostatecznie sprowadzają się do kontroli węglowodorów na Bliskim Wschodzie i w Afryce Północnej. Czy polityka Zachodu dotyczy ropy? Z jednej strony zawsze chodzi o ropę. Kiedy Silvio Berlusconi i Sarkozy poparli Muammara Kaddafiego, niewypowiedzianym zainteresowaniem była ropa naftowa. Kiedy interweniują, by go obalić, podstawowym interesem pozostaje ropa – tak jak wtedy, gdy Zachód wspierał Saddama Husajna w jego ataku na rewolucyjny Iran, a następnie dziesięć lat później wypędził go z Kuwejtu, nałożył embargo na Irak na 12 lat, w końcu najechał po raz drugi i wykonał na nim egzekucję.
Tym samym imperialistycznym, kapitalistycznym celom w regionie mogą służyć różne polityki d’Etat; parafrazując Lorda Palmerstona, kancelarie cesarskie nie mają wiecznych przyjaciół ani wiecznych wrogów, a jedynie wieczne interesy – jak odkrył o jedenastej godzinie Hosni Mubarak.
Skąd więc zmiana polityki wobec Kaddafiego? Są tacy, którzy powtarzają nam, że tym razem jest inaczej, tym razem zachodnie rządy podporządkowują swoje interesy humanitaryzmowi. Gilbert nie jest jednym z nich. Ale jego argument dodaje im wiarygodności, a jeśli zostanie przyjęty przez lewicę, zachęci ich do pójścia dalej.
Kaddafiemu nie udało się ani rzucić się na miecz jak Mubarak, ani zmiażdżyć opozycji jak kleptokraci z Al Khalifa w Bahrajnie – ale dopiero po interwencji najstarszego sojusznika USA w regionie, Królestwa Arabii Saudyjskiej.
Dzięki brutalnym represjom i grze na podziałach sekcyjnych w społeczeństwie libijskim rzeczywiście mu się udało, wypierając dynamikę kierowanych przez młodzież rewolucji w Tunezji i Egipcie (które przez sześć tygodni zajmowały centralne miejsce w Sanie w Jemenie) konfliktem zbrojnym bardziej przypominającym konflikt zbrojny wojna domowa.
W tych okolicznościach stał się ciężarem dla Zachodu. W przededniu kampanii bombowej Obama powiedział, że niestabilność w Libii zagraża „ważnym sojusznikom USA w regionie”.
Sam Kaddafi udowodnił już, że nie ma zamiaru stwarzać takiego zagrożenia. Ci, którzy myślą, że jest on obecnie swego rodzaju antyimperialistą, dobrze by zrobili, gdyby uświadomili sobie, że nawet gdy potępiał zachodnie bombardowania jako „agresję krzyżowców”, ogłaszał się jako jedyny możliwy przywódca libijski, który może utrzymać pokój z Izraelem i zapobiec imigrantów przedostających się do Europy.
Niedorzecznością jest, jak mówi Gilbert, twierdzenie, że Kaddafi był przez ostatnią dekadę wrogi interesom Zachodu i dlatego Zachód chce go obalić. Ale równie oczywiste jest, że w ciągu ostatnich dwóch tygodni łuszczące się rządy tego niedawno nabytego, kruchego sojusznika nie służyły im już dobrze.
Spór w zachodnich stolicach o to, jak zareagować i przywrócić stabilność, bardziej przekonująco odzwierciedla niepewność, która towarzyszyła ich próbom zebrania riposty na rewolucję arabską, niż jakieś wschodzące uznanie dotychczas nieobecnej wrażliwości moralnej. Inaczej niż w Egipcie, nie było tam naczelnego dowództwa armii, które mogłoby płynnie i bezpiecznie zmienić lojalność.
To samo wahanie cechowało arabskich despotów. Chcą położenia kresu fali rewolucyjnej, ale nie mają lojalności wobec Kaddafiego, a tym bardziej nie darzą go sympatią – ani koniecznie siebie nawzajem; Katarczycy od dawna prowadzili kampanię na rzecz obalenia Mubaraka. Mają nadzieję, że działania Zachodu to pojedynczy topór, który powali dwugłowego potwora.
Gilbert mówi, że nie powinniśmy „umniejszać wagi opinii publicznej spoczywającej na zachodnich rządach” przy podejmowaniu decyzji o ich działaniach, uzasadnianych jako zapobieżenie rzezi w Bengazi.
Teraz tylko samozwańczy i oszukani przywódcy „globalnego społeczeństwa obywatelskiego” mogliby twierdzić, że opinia publiczna w Europie i Ameryce Północnej była tym, co spowodowało decyzję o rozpoczęciu wojny. Wielka Brytania i Stany Zjednoczone rozpoczęły wojnę z Irakiem pomimo opinii publicznej.
Nie ma zbytniego entuzjazmu dla tej wojny – to jasno wynika ze sprzecznych sondaży. Pozostaje nam zatem obserwacja, że publiczne oburzenie w związku z przewidywaną masakrą było tylko jednym z wielu czynników, które przyczyniły się do dążenia Sarkozy'ego i Camerona do wystrzelenia rakiet i zrzucenia bomb.
Moralność i zachodnie bomby
Odłóżmy na bok fakt, że to straszne ostrzeżenia tych samych polityków, którzy nawoływali do zamachów bombowych – przede wszystkim Juppe i Williama Hague’a – zainspirowały publiczną dyskusję na temat możliwej rzezi. Powróćmy także wkrótce do tego, czy ich ostrzeżenia były słuszne i co można było zrobić.
W ograniczonym sensie współczucie społeczne było znaczące. Określiła ideologiczny rejestr, w którym Londyn, Paryż i Waszyngton zdecydowały się na ponowną legitymizację swoich ról w regionie arabskim po brutalnych atakach, jakie wyrządziły im w Iraku i upadku ich sojuszników w Tunezji i Egipcie.
Gilbert dotyka tego, gdy wskazuje na troskę Zachodu o zapewnienie ciągłej „zdolności odwoływania się do humanitarnych pretekstów do dalszych wojen imperialistycznych, takich jak te na Bałkanach czy w Iraku”. Oznacza to jednak, że uwiarygodnienie ich obecnego humanitarnego pretekstu po prostu ułatwia im skonstruowanie dokładnej narracji dla większej liczby Iraku.
Ośmielone mocarstwa zachodnie zwiększają prawdopodobieństwo dalszych wojen. Przyczynia się do tego wspieranie ich działań militarnych.
O ile nie oderwiemy Libii od tego, co mocarstwa zachodnie robią i będą robić w regionie i gdzie indziej, konsekwencja ta z pewnością będzie ważyła po jednej stronie równowagi moralnej, do której Gilbert nakazuje nam uderzyć: „decydujące jest porównanie kosztów ludzkich tej interwencji oraz koszty, które zostałyby poniesione, gdyby do niej nie doszło”. Na policzenie zasługują także zmarli w Bahrajnie i Jemenie.
Pierwszy koszt poznamy w miarę rozwoju wydarzeń w Afryce Północnej, na Bliskim Wschodzie i poza nią. Po drugie, nigdy nie możemy być pewni.
Powszechnie przyjęto, że Kaddafi miał zamiar zająć Bengazi i zabić tysiące ludzi. Sukces i skala represji wobec Kaddafiego ani przez sekundę nie decydują o naszym sprzeciwie wobec nich. Mają jednak kluczowe znaczenie dla testu Gilberta, sprawdzającego, czy powinniśmy wspierać to, co robią mocarstwa zachodnie.
Załóżmy więc, że Juppe, Hague i inni mieli rację: Kaddafi miał zamiar zwyciężyć i zabić tysiące. „Czy ktoś, kto twierdzi, że należy do lewicy, może po prostu zignorować apel ruchu ludowego o ochronę… skoro rodzaj żądanej ochrony nie jest tym, za pomocą którego można sprawować kontrolę nad jego krajem?” – pyta Gilberta.
Do tego czasu prośby rebeliantów były ignorowane nie przez lewicę, ale przez tych, do których były kierowane. Poprosili wielkie mocarstwa, które obecnie udają ich obrońców, o dostęp do broni w dniu powstania. Odmówiono im.
Minister spraw zagranicznych Berlusconiego Franco Frattini najdobitniej wyraził wówczas podejrzenia Zachodu co do rebeliantów w Benghazi: była to nieznana liczba, ale niektórzy z pewnością byli islamistami (złowieszczy ostrzegł przed proklamacją „Islamskiego Emiratu” na południowym Morzu Śródziemnym) i w widocznym miejscu wywieszono transparent sprzeciwiający się ingerencji Zachodu.
Należało zatem zebrać informacje wywiadowcze (wysłać siły specjalne i szpiegów), szukać gwarancji (szybko uzyskano zobowiązania do libijskich traktatów handlowych), doprowadzić do wyjaśnienia obrazu i nie zrobić nic, co umożliwiłoby jakiejkolwiek agencji niezależnej od interesów Libii zachodnie korporacje i państwa, które przez ostatnie 10 lat słynnie współpracowały z Kaddafim.
Warunek, że interwencja nie będzie równoznaczna z przejęciem kontroli nad krajem, został złamany jeszcze przed napisaniem na maszynie słów zawartych w rezolucji ONZ wykluczających okupację. O co jeszcze Sarkozy i Clinton w Paryżu na trzy dni przed głosowaniem w ONZ mogliby targować się z pozycji siły z osobistościami byłego reżimu, których wybrali jako przedstawicieli opozycji w Benghazi?
Gilbert nie zajmuje się zgubnymi skutkami uścisku Zachodu dla samej opozycji. Nie bierze też pod uwagę tego, w jaki sposób interwencja prowadzona przez byłe północnoafrykańskie potęgi kolonialne pozwoliła Kaddafiemu, spośród wszystkich ludzi, owinąć się w całun Omara Mukhtara, bohatera wyniszczającej libijskiej wojny o niepodległość przeciwko faszystowskim Włochom, dając mu w ten sposób kolejną broń do walki wzmocnić wsparcie.
Opozycja mogła równie dobrze zacząć się od połączenia sił porównywalnych z ruchami tunezyjskimi i egipskimi. Jednak elementy byłego reżimu, mianujące się przywódcami i postacie zdecydowanie prozachodnie, nie były zaskoczeniem, gdy rebelia stała się bardziej zależna od zachodnich sił zbrojnych.
Jeśli wojna jest przedłużeniem konfliktu politycznego w inny sposób, wówczas konflikt militarny rozszerza swoją własną logikę polityczną. W obliczu słabości militarnej Rada Bengazi wezwała do coraz większych działań wojskowych Zachodu.
Rebelianci wcześnie skarżyli się, że nie są w stanie wezwać zachodnich nalotów. Mogą chcieć, aby samoloty amerykańskie, francuskie i brytyjskie były armią powietrzną opozycji, ale znajdują się pod dowództwem USA/NATO. To rozstrzyga losy. To nie są siły powietrzne rebeliantów; stanowią teraz raczej siłę lądową NATO.
Rada Bengazi nie wezwała jeszcze do użycia wojsk lądowych – czego nie wyklucza rezolucja ONZ – ale jeśli nastąpi impas… co wtedy? Być może będzie więcej naziemnych „specjalistów” do kierowania rakietami lub więcej „doradców” (są już siły specjalne, tj. świetnie wyszkoleni zabójcy)?
Czy lewica powinna zignorować wezwanie o dalszą pomoc, nawet jeśli „ruch ludowy” ostrzega przed masakrami i, jak stwierdził Pentagon, samo działanie powietrzne nie gwarantuje zwycięstwa na ziemi? Czy nie powinniśmy wspierać kroków mających na celu zwiększenie celności uderzeń rakietowych, aby zmniejszyć „szkody uboczne”? Czy nie byłoby niemoralne tego nie robić?
Czy powinniśmy starać się demaskować nieszczerość Zachodu, żądając większej liczby działań militarnych w imieniu rebeliantów, jeśli nie odniosą one szybkiego sukcesu? Czy powinniśmy witać każdy ruch w kierunku faktycznego podziału żądaniami, aby Zachód „dokończył robotę” i usunął rzeźnika Kaddafiego?
Z pewnością byłoby niemoralne, po zapobiegnięciu upadkowi Bengazi, patrzeć, jak walki przeciągają się, a Kaddafi pozostaje pod kontrolą większości kraju? Zdaniem Gilberta to w końcu prośby rebeliantów potwierdzają moralne uzasadnienie wspierania bombardowania. I chcą więcej bombardowań.
Wojna zaszła już dalej, niż według Gilberta ograniczona strefa zakazu lotów, sprzeciwianie się byłoby niemoralne. Rezolucja ONZ poszła znacznie dalej. Początkowe ataki nie dotyczyły samolotów, ale sił lądowych i kompleksu Kaddafiego – dysponowały współrzędnymi zamachu na Ronalda Reagana w 1986 r. Biorąc pod uwagę wyniki wszystkich innych zachodnich wojen powietrznych, czy można wątpić, że rakiety manewrujące i „inteligentne bomby” spowodowały ofiary wśród ludności cywilnej? (W chwili pisania tego tekstu zachodnie samoloty bojowe są w pełni zaangażowane w bombardowanie Adżdabii, aby rebelianci mogli ją przejąć.)
W tym tkwi zasadnicza nierzeczywistość stanowiska Gilberta. Chce odsunąć się od rezolucji ONZ i zbombardowania przez NATO rdzenia humanitarnego, który musimy wspierać. Reszcie powinniśmy się przeciwstawić. Powinniśmy monitorować przebieg z natury chaotycznej wojny, aby mieć pewność, że działania wojskowe nie wykraczają poza przypisane przez nas cele humanitarne.
Ale środki i cele były zawsze szersze. Właśnie dlatego osławiony międzynarodowy konsensus upadł w ciągu 24 godzin. Nie było faktycznego rozgraniczenia pomiędzy rzekomą misją humanitarną a szerszymi celami stron wojujących – zwłaszcza Sarkozy'ego i Camerona, którzy otwarcie głosili doktrynę zmiany reżimu.
Polityczna daremność stanowiska Gilberta jest widoczna, gdy pisze on: „… zdecydowanie powinniśmy żądać zaprzestania bombardowań po zneutralizowaniu środków powietrznych Kaddafiego”. Pentagon ogłosił ich neutralizację dzień przed ukazaniem się jego artykułu, ale bombardowania trwały nadal.
Alternatywy dla działań NATO
Co więc pozostało z argumentu, że powinniśmy byli poprzeć strefę zakazu lotów, która została zastąpiona przed głosowaniem Rady Bezpieczeństwa? Tyle, że Benghazi miał upaść, doszłoby do masakry i nie byłoby alternatywy dla wspierania działań Zachodu, które – niezależnie od szerszych ambicji i metod – rzeczywiście temu zapobiegały. Przyjmijmy twierdzenie o rychłej masakrze i zastanówmy się, czy nie było innej alternatywy.
Gilbert odrzuca pomysł uzbrojenia rebeliantów jako niepraktyczny: mieli tylko „24 godziny”, aby zdobyć broń i nauczyć się jej używać. Jednak wszelka niepraktyczność wynika z priorytetów politycznych mocarstw zachodnich.
Przez dwa tygodnie odmawiali posiadania broni i nałożyli embargo, aby wstrzymać wszelkie dostawy, jednocześnie domagając się gwarancji, że rebelianci z Bengazi nie użyją jej przeciwko swoim żywotnym interesom w Libii, ustanowionym pod rządami Kaddafiego w ciągu ostatniej dekady. Szantażowali elementy prawdziwie rewolucyjne i podporządkowali sobie innych członków kierownictwa Benghazi, gdy wkroczyła zbroja Kaddafiego. Wszędzie lewica powinna to jasno powiedzieć, nie akceptować faktu dokonanego w postaci przymusu.
Gilbert argumentuje, że lewica mogła sprzeciwić się wojnie z Serbią i Irakiem, ponieważ potrafiliśmy wskazać alternatywy dyplomatyczne, ale w sprawie Libii nie było żadnych. Nie wiem teraz, na ile realistyczna była dyplomacja Władimira Putina w stosunku do Slobodana Miloszevicia i na ile wiarygodna była oferta Saddama Husajna dotycząca wycofania się z Kuwejtu. Ale nie pamiętam też, żeby były to warunki konieczne dla ruchów przeciwko wojnom z 1991 i 1999 roku.
Niemniej jednak zgodnie z tezą Gilberta delegacja Unii Afrykańskiej wysokiego szczebla udawała się do Trypolisu, aby szukać porozumienia dyplomatycznego, gdy rozpoczęły się bombardowania z Zachodu. Gilbert sugeruje, że Kaddafi jest zbyt irracjonalny, aby być stroną rozwiązania zapośredniczonego. Powiedziano nam jednak, że Miloszević i Saddam to także wściekłe psy, ludobójczy dyktatorzy, którzy nigdy nie zaakceptują rozwiązania za pośrednictwem mediacji. Nie są to mocne podstawy do sprzeciwu wobec wojen na Bałkanach i w Iraku, a jednak dają Zachodowi korzyść w postaci wątpliwości co do Libii.
Gilbert argumentuje, że jakakolwiek interwencja zorganizowana przez Arabów spowodowałaby tyle samo ofiar wśród ludności cywilnej i doprowadziłaby do równie dużego wpływu imperialistycznego na Libię. Jako dwóch możliwych interwenientów podaje Arabię Saudyjską i Egipt. Ocena faktów dokonana po kilku chwilach pokazuje, że taka interwencja prawdopodobnie otworzyłaby zupełnie inne możliwości.
Prawie na pewno nie było możliwe, aby Arabia Saudyjska poprowadziła interwencję postrzeganą jako wsparcie rewolucji arabskiej. Jednocześnie przewodził tłumieniu rewolucji w Bahrajnie. Jest to najbardziej kruchy i najstarszy z dawnych reżimów, który odrzucił wszelkie wezwania do poszerzenia swojej bazy społecznej poprzez poważne reformy. Napięcia odsłoniłyby to całkowicie i otworzyły wyłom dla saudyjskiego ruchu opozycyjnego – znacznie bardziej niż w maleńkim Katarze. Dlatego Izba Saudów głosowała za tym, aby Zachód to zrobił.
Egipt jest inny. Mubaraka już nie ma. Zostaje armia. Przewodzi jednak społeczeństwu, w którym wciąż toczy się rzeczywista rewolucja. Jest to obecnie największy regionalny problem Waszyngtonu. Interwencja pod przewodnictwem Egiptu nie byłaby po prostu kocimi łapami Londynu, Paryża i Waszyngtonu. Jego odruch w Egipcie nie miałby charakteru „zbombardowania nowego Hitlera”, jaki jest wywoływany przy takich okazjach w krajach imperialistycznych. Byłoby to uwarunkowane nowo odkrytą aktywnością narodu egipskiego.
Egipscy socjaliści wydali oświadczenie, w którym sprzeciwiają się działaniom militarnym Zachodu w Libii i agitują w celu wywarcia nacisku społecznego, aby przyszedł z pomocą rebelii u ich zachodniego sąsiada. Wystarczy wyobrazić sobie flagi egipskie, takie, jakie powiewały na placu Tahrir, powiewane w Benghazi, a nie flagę trójkolorową i flagę Union Jack, aby docenić różnicę.
Istniały alternatywy dla wspierania zachodnich bombardowań. Oczywiście nie byli to ci, których Sarkozy, Cameron i Obama wybraliby swobodnie. Trzeba było o nie dyskutować i walczyć wbrew linii rządów zachodnich. W tym sensie nie były one tak natychmiastowe, jak dobrowolne decyzje tych, którzy kontrolują potężne państwa. Ale jeśli lewica zaakceptowałaby, że jedynymi realistycznymi rozwiązaniami są te, które chcą przyjąć USA, UE i NATO, wówczas my również ulegniemy szantażowi i budowanie niezależnej lewicy nie będzie miało większego sensu. Stoimy przed strategicznymi wyborami.
Demokracja i islamistyczny strach na wróble
Lewe skrzydło rewolucji egipskiej – najważniejsze jak dotąd w regionie – odrzuciło ten szantaż. Nie są to ludzie, których można odrzucić jako siedzących w fotelu krytyków. A siły masowe, które skierowały się przeciwko Mubarakowi, pozostają niezależne od zachodniej kurateli.
Gilbert jednak uprzywilejowuje libijskich rebeliantów, którzy są teraz zależni od Paryża i Londynu, działając na koszt Waszyngtonu – wydatki Pentagonu 50 lat temu stanowiły 10 procent całkowitych wydatków NATO, obecnie jest to 75 procent.
Pomijając głęboko niepokojące, twierdzi, że jakikolwiek reżim, jaki mogliby teraz utworzyć libijscy rebelianci, byłby automatycznie lepszy niż „fundamentalistyczne Bractwo Muzułmańskie” odgrywające „kluczową rolę” w Egipcie po Mubaraku. Stanowi to straszliwe ustępstwo nie tylko wobec działań militarnych mocarstw zachodnich, ale także wobec ich polityki i ideologii, gdy próbują one przekształcić region arabski pod odmłodzoną hegemonią.
Chcą, aby opinia publiczna Wschodu i Zachodu uwierzyła, że reżimy zależne od zachodniej siły zbrojnej i zbudowane na konferencjach w Paryżu lub Londynie – jak Nouri Al-Maliki w Iraku – są a priori lepsze niż długo tłumione ruchy islamskie odgrywające niezależną, znaczącą rolę. Arabowie, ich zdaniem, nie są gotowi na demokrację bez kierownictwa. Izraelska Tzipi Livni publikuje specjalne kryteria przyjmowania partii arabskich do klubu demokratycznego; obejmują one uznanie Izraela.
Egipskie Bractwo Muzułmańskie nie pasuje do demonologii islamofobicznej, a w każdym razie jest organiczną częścią egipskiego społeczeństwa – istotnym punktem dla każdego, kto naprawdę wierzy w narodowe samostanowienie. Wraz z otwarciem się przestrzeni politycznej zwiększyły się podziały w organizacji, która zawsze była bardziej koalicją niż partią monolityczną. Pogłębia się rozłam pomiędzy politycznie konserwatywną starą gwardią a młodzieżą przepojoną rewolucyjnymi aspiracjami. Tak naprawdę wygląda na to, że z szeregów Bractwa wyłoni się kilka partii. Należą do nich ci, którzy kładą nacisk na radykalne zmiany demokratyczne i społeczne w przeciwieństwie do narzucania restrykcyjnych obyczajów.
Najpopularniejszym modelem wśród głównego nurtu Bractwa i wśród wielu innych islamistów w regionie jest obecnie rząd AKP w Turcji. Daleko jej do administracji socjalistycznej. Aż trudno uwierzyć, że ze względu na swoje islamskie korzenie on sam i ci, którzy go naśladują, z definicji muszą być gorsi od sił, które mają nadzieję dojść do władzy w Libii pod zachodnimi bombami i licencjami.
Stanowisko rządu tureckiego w sprawie Libii polega na wezwaniu Kaddafiego do wyjazdu, ograniczeniu działań wyłącznie do celów humanitarnych, krytyce „ekscesów” wojskowych i sprzeciwianiu się zachodniemu politykowaniu. Pod tym względem jest to stanowisko podobne do stanowiska Gilberta. Ale ustępuje przepustce tym, którzy machają islamistycznym strachem na wróble.
Wydarzenia, które miały miejsce od ukazania się artykułu Gilberta, sprawiły, że bezczelne twierdzenia o najwyższej postępowej wiarygodności obecnie zależnej od Zachodu opozycji w Bengazi stały się nie do utrzymania. Poważne organizacje medialne, takie jak LA Times – a nie spiskowscy zwolennicy Kaddafiego – przekazały doniesienia z pierwszej ręki o brutalnym traktowaniu czarnych pracowników migrujących przez nową sekcję bezpieczeństwa w Benghazi. Łapią także tych, których nazywają „lojalistami Kaddafiego”. Jaki los nas czeka?
Byliśmy tu już wcześniej. Widzieliśmy, jak inne ruchy sekcyjne okazały się niezdolne do przezwyciężenia podziałów podsycanych lub wykorzystywanych przez reżim, któremu się sprzeciwiają, i w ten sposób nie udało im się zjednoczyć za sobą większości społeczeństwa. Widzieliśmy, jak w zaciekłym konflikcie militarnym niektórzy grali przeciwko samym dywizjom. Niektórzy nawet wzięli część brutalności, której doświadczyli, i odrzucili ją w zamian.
W Benghazi pod nadzorem Zachodu nie jesteśmy świadkami tego rodzaju zrzucania brudu wieków, który rozświetlał plac Tahrir w Kairze, kiedy muzułmanie i chrześcijanie połączyli broń przeciwko podziałom i rządom i podążali najbardziej radykalną ścieżką rewolucyjną.
Z kilku powodów, między innymi z powodu represji wobec Kaddafiego, proces ten miał marginalne znaczenie dla powstania w Libii. Mocarstwa zachodnie z pewnością nie chcą, aby wyłoniło się ono teraz w Benghazi lub w Trypolisie, jeśli Kaddafi upadnie. Nie chcą, aby w Misracie nasiliły się głosy sceptyczne wobec roli Zachodu. Teraz mają silniejszą pozycję, aby powstrzymać to wszystko.
Imperialna hipokryzja
Gilbert oczywiście wskazuje na hipokryzję amerykańską i europejską. Pozorna sprzeczność, na której opiera się hipokryzja, nie jest przypadkowa. Jest zakorzeniony w spójnym zestawie głębokich interesów, które nie są sprzeczne: ich ręce na czopie światowej gospodarki energetycznej przeciwko konkurentom z zewnątrz i masom wewnętrznym.
Jednak biorąc pod uwagę Libię jako punkt wyjścia, rozwiązanie Gilberta dotyczące pozornych niespójności na Zachodzie prowadzi nas w dokładnie złym kierunku. Jeśli będzie przestrzegana, doprowadzi to do strategicznego rozłamu na lewicy i niezamierzonej ulgi dla hipokrytów.
Gilbert przedstawia swoje podejście, rozważając perspektywę poważnych izraelskich nalotów na Gazę i hipotetycznego wezwania do utworzenia w odpowiedzi zachodniej strefy zakazu lotów: „Należy zorganizować pikiety przed ONZ w Nowym Jorku, żądając tego. Wszyscy powinniśmy być na to przygotowani, przedstawiając teraz potężny argument” – argument, że zrobiliście to w sprawie Libii, więc zróbcie to w sprawie Gazy.
W rzeczywistości, podczas gdy wicepremier Izraela rozważał rychłe powtórzenie operacji „Płynny ołów”, już mają miejsce mniejsze ataki powietrzne i są one intensywniejsze niż kiedykolwiek w ciągu ostatnich dwóch lat.
Więc to nie jest pytanie na przyszłość. To jest teraz. Jaka jest odpowiedź i jaka powinna być?
W regionie reakcja lewicy i postępowców w przeważającej mierze wskazywała na dalsze poparcie Zachodu – głównie USA – dla państwa Izrael, czego najnowszym rażącym przykładem jest kolejne amerykańskie weto wobec rezolucji Rady Bezpieczeństwa sprzeciwiającej się nielegalnemu budowaniu osiedli.
Miało to na celu podkreślenie prośby Tel Awiwu o dalsze 20 miliardów dolarów subwencji z Waszyngtonu. Miało to na celu skupienie uwagi na tymczasowym rządzie w Egipcie i zażądanie od niego uwzględnienia nastrojów społecznych, całkowitego zerwania z latami Mubaraka/Sadata, otwarcia granicy w Rafah, odcięcia dostaw gazu do Izraela i opowiedzenia się za walką palestyńską. (Wyczuł już wystarczającą presję, aby ostrzec Izrael przed totalną wojną w Gazie.)
Podobne argumenty podnosi radykalna lewica i znaczący obecnie ruch propalestyński w Europie i USA.
Kierunek ich podróży nie obejmuje dalszego zaangażowania wojskowego Zachodu na Bliskim Wschodzie po Libii – interwencji, która może nastąpić w Syrii, jeśli wydarzenia potoczą się według podobnego schematu. Opowiada się za zakończeniem tego zaangażowania – bezpośrednio i poprzez zachodnie wsparcie dla machin wojskowych Izraela i Arabii Saudyjskiej.
Nie chodzi tu o żądanie, aby europejscy i amerykańscy dyplomaci przybywali w większej liczbie, aby „pomóc” zaprowadzić pokój i sprawiedliwość. Oznacza to nakazanie osobom takim jak współczesny książę Metternich, Jeffrey Feldman z Departamentu Stanu, aby wrócili do Waszyngtonu i zabrali ze sobą swoje plany manipulacji siłami opozycji, które udoskonalił w sekciarskim labiryncie Libanu.
Zachodowi nie należy robić więcej; ich zadaniem jest zaprzestanie robienia tego, co robią.
To nie jest gra semantyczna. Ruch, który pojawił się w Tunisie i Kairze, pokazuje potencjał nowej agencji w regionie arabskim – radykalnej siły niezależnej od elit, dużych i małych, zachodnich i krajowych.
Sidi Bouzid i plac Tahrir przywróciły Arabom pozycję agentów postępu w swoim regionie po katastrofie neokonserwatywnego eksperymentu z Irakiem i wszystkim, co miało miejsce wcześniej. Zachód chce ponownie włączyć się, w razie potrzeby na siłę, w rolę głównego aktora, arbitra postępu dla tubylców.
Można postawić zarzut, że dla popularnych ruchów arabskich wymuszenie odwrotu w polityce zachodniej i udaremnienie ich interesów oraz interesów regionalnych władców jest żmudną walką. To prawda.
Jest to jednak o wiele lepsze i nieskończenie bardziej realistyczne niż lobbowanie, aby mocarstwa imperialne stały się czymś, czym nie mogą być: siłą postępu, gdyby tylko udało się je przekonać, aby we właściwy sposób rozwiązały swoje rzekome mieszane motywy i sprzeczne myślenie .
Ten strategiczny wybór toczy się obecnie w Jemenie. Najbardziej dynamiczne elementy społeczeństwa – młodzi ludzie gromadzący się przed uniwersytetem w Sanie – wybierają plac Tahrir w Kairze zamiast Benghazi pod zwierzchnictwem Zachodu. Ale są też inni potężni, sekciarscy lub partykularni aktorzy polityczni. Jakaś zabawka, mająca poparcie Zachodu lub Arabii Saudyjskiej, mająca zrekompensować niepowodzenie w wywarciu zdecydowanej siły na rzecz własnych starań o zastąpienie reżimu Saliha.
Podobna bitwa polityczna rozpoczyna się w Syrii, gdzie Zachód ma żywotny interes w obaleniu reżimu – ale nie w takim, który byłby jeszcze większym problemem dla niego i Izraela. Nie chce placu Tahrir w Damaszku; chciałaby Benghazi lub Bagdadu – i podejmie odpowiednie działania.
W pierwszej fazie powstania arabskiego z 2011 r. niosły echa rewolucji europejskich z 1848 r. Ucieleśniły one prawdziwie postępową, nowoczesną siłę, którą Karol Marks i Fryderyk Engels zidentyfikowali w opublikowanym w tym roku Manifeście Komunistycznym jako „niezależny ruch ogromnej większości, w interesie ogromnej większości”.
Taka niezależność w dzisiejszym dojrzałym globalnym systemie kapitalistycznym zależy od wielu rzeczy. Przede wszystkim nie może się to odbyć bez odrzucenia uścisku największych potęg kapitalistycznych i konsekwentnego przeciwstawiania się ich ideologiom, machinacjom politycznym i maszynom do zabijania.
Kevina Ovendena
Marzec 26 2011
Bejrut
Kevin Ovenden jest członkiem władz wykonawczych Partii Szacunku w Wielkiej Brytanii, funkcjonariuszem Koalicji Stop Wojnie i czołowym działaczem solidarności z Palestyną.
ZNetwork jest finansowany wyłącznie dzięki hojności swoich czytelników.
Darowizna