Robert Mugabe był jednym z wielu przywódców, którzy doszli do władzy jako wyzwoliciel narodowy w latach pięćdziesiątych i osiemdziesiątych XX wieku, by ustanowić brutalne, skorumpowane i niekompetentne autokracje. Dziesięciolecia złych rządów, jakie wyrządzili swoim krajom, w dużym stopniu zdyskredytowały nacjonalizm jako postępową ideologię, która może polepszyć życie ludzi.
Choć Mugabe był zły, nie był najgorszym z dyktatorów tamtej epoki, do którego zaliczał się Saddam Husajn, który został absolutnym władcą Iraku w 1979 r., rok przed pierwszym wyborem Mugabe na premiera Zimbabwe. Obaj mężczyźni zrujnowali swoje kraje, oczerniając i eliminując przeciwników jako zdrajców w rzekomej ciągłej walce o samostanowienie.
Śmierć Mugabe wywoła w ciągu najbliższych kilku dni wiele krytycznych komentarzy na temat jego życia. Jednak jednym ze skutków ubocznych jego katastrofalnych lat u władzy – a także skutków wielu przywódców krajowych takich jak on – było skłonienie ludzi do wyobrażenia sobie, że jego ponura przeszłość oraz losy innych jemu podobnych trwale podważą nacjonalizm jako siłę polityczną. Przecież w kraju po kraju zapomniano o obietnicach zapewnienia wolności osobistej i narodowej, a dynastie rodzinne zakorzeniły się u władzy od Kairu po Manilę.
W rezultacie ci, którzy wcześniej wspierali niepodległość narodową, rozczarowali się i postrzegali wszelkie formy nacjonalizmu jako cyniczny chwyt skorumpowanych elit lub pojedynczej frakcji narodowej mający na celu zmonopolizowanie władzy i pieniędzy. Postępowcy i liberałowie na Zachodzie zawsze mieli podzielone podejście do ruchów nacjonalistycznych, aprobując je za granicą w przeciwieństwie do imperializmu i kolonializmu, ale przeciwstawiając się im u siebie jako ideologii wyższości rasowej i imperialnego zawłaszczania ziemi. Teraz wszystkie formy nacjonalizmu wydawały się równie toksyczne.
Pamiętajcie także, jak w szczytowych czasach globalizacji w latach 1991–2008 nacjonalizm był przedstawiany jako beznadziejnie przestarzały. Zastępowano go najnowszą, łagodną, liberalną wersją międzynarodowego kapitalizmu, która rozwiązałaby wszystkie problemy: nową nazwą gry była współpraca, a nie konkurencja między państwami narodowymi. Wschodzący politycy i dobrze finansowane ośrodki doradcze zgodnie mówiły o konieczności i nieuchronności „sytuacji, w których wygrywają obie strony” w stosunkach międzynarodowych.
Jednak w praktyce globalizacja okazała się równie fałszywa w swoich obietnicach, jak nacjonalizm w starym stylu. Duże ryby nadal zjadały małe, jak zawsze. Wojny w Afganistanie, Iraku i Libii były usprawiedliwiane przez Stany Zjednoczone, Wielką Brytanię i ich sojuszników jako toczące się dla dobra ludzkości, ale okazały się być tym samym, co bezwstydnie wojny imperialne w przeszłości. Przytoczę tylko jeden przykład: NATO obaliło Muammara Kaddafiego, aby ocalić ludność Bengazi we wschodniej Libii w 2011 r., ale osiem lat później znaczna część miasta została zniszczona, głównie przez byłych przeciwników Kaddafiego, a kraje NATO nie wykazały najmniejszego zainteresowania.
Nierówność między państwami narodowymi i wewnątrz nich miała nie mieć tak dużego znaczenia w integrującym się, współzależnym świecie, ale krach z 2008 roku pokazał, że to również jest mitem. Wielu polityków i naukowców z opóźnieniem rozpoznało tę tendencję, ale od tego momentu siły dezintegracyjne zaczęły przeważać nad siłami integracji. Państwo narodowe nigdy nie zbankrutowało, ale w oczach wielu osób w coraz większym stopniu powracało jako wadliwe, ale istotne narzędzie realizacji ich aspiracji politycznych, społecznych i gospodarczych.
Wielu przedstawicieli lewicy i centrum polityki, którzy dziś ubolewają nad powstaniem prawicowych, nacjonalistycznych i populistycznych przywódców, otworzyło im drzwi, odrzucając nacjonalizm jako przeszkodę. Stworzyli polityczną próżnię, jeśli chodzi o wspólne interesy i tożsamość, która została szybko wykryta i wypełniona przez polityków takich jak Donald Trump w USA, Viktor Orban na Węgrzech i Recep Tayyip Erdogan w Turcji. Ich uderzenie w nacjonalistyczny bęben było brutalne, ale skuteczne – podobnie jak potępianie przeciwników jako zdrajców narodu i zagrożenia dla „prawdziwych ludzi”, którzy go zamieszkują.
Nawet starzy Etończycy z opery bouffe, tacy jak Boris Johnson i Jacob Rees-Mogg, mogli zaprezentować się jako nieprawdopodobni przedstawiciele prawdziwego narodu. Podobnie jak w przypadku innych ultranacjonalistów, istnieje nieustające dążenie do autorytaryzmu, ponieważ nacjonalizm potrzebuje wroga, prawdziwego lub wyimaginowanego, przeciwko któremu można się zdefiniować i zjednoczyć swoje siły. Obietnice skrajnych nacjonalistów okazują się zwykle olejem wężowym, przez co nie będą już w stanie przekonać ludzi do głosowania na nich i będą musieli polegać na sile lub oszustwie. To była trajektoria Mugabe.
Chaotyczne występy Borisa Johnsona są rozbrajające, ale jest on w dużej mierze częścią tej fali populistycznych nacjonalistów, a kierunek jego podróży jest aż nazbyt oczywisty. Jego pojawienie się przed falangą ubranych na czarno rekrutów policji w Wakefield może wydawać się niedorzeczne, ale ostatnim brytyjskim przywódcą, który zrobił takie rzeczy, był Oswald Mosley i jego czarne koszule.
Łatwo jest oczernić nową klasę nacjonalistycznych demagogów jako protofaszystów, ale bardziej przydatne jest zasugerowanie, w jaki sposób można by się im przeciwstawić. Nigdy nie powinno się im pozwalać na zmonopolizowanie wszystkich kart nacjonalistycznych w talii: ruchy nacjonalistyczne to ze swej natury szerokie kościoły ze zróżnicowanymi społecznie i ekonomicznie kongregacjami, spajane przez demonizację wspólnego wroga. Zatem plutokrata taki jak Trump z pewnym sukcesem starał się zdobyć poparcie byłych pracowników przemysłowych w Michigan w wyborach prezydenckich w 2016 roku, mówiąc, że jako Amerykanie nie powinni byli tracić pracy i dopilnuje, aby to się nigdy więcej nie powtórzyło.
Demokraci w USA i zwolennicy pozostania w UE nieudolnie przedstawiali własną politykę w ramach projektu nacjonalistycznego. Dzieje się tak częściowo dlatego, że bronią status quo w postaci członkostwa w UE, uznając, że nie ma w tym wiele złego. Nie mają problemu z globalizacją, bo czerpią z niej korzyści.
Wiele osób, które akceptują ukłon w stronę nacjonalizmu szkockiego, greckiego czy wietnamskiego, wzdryga się z niechęcią do nacjonalizmu angielskiego jako próby ugruntowania wyższości rasowej w kraju i za granicą. Błędem jest jednak wyobrażać sobie, że wielu zwolenników Brexitu w Hartlepool czy w Welsh Valleys odczuwa nostalgię za światem Rudyarda Kiplinga – choć mogą tęsknić za przyzwoitą pracą.
Nacjonalistyczne marzenia nie są łatwe do rozwiania, ponieważ dają proste rozwiązania prawdziwych skarg. Stanowią przykrywkę dla ksenofobii, która w Wielkiej Brytanii nigdy nie jest zbyt głęboko ukryta, a skierowana jest przeciwko UE za granicą i imigrantom w kraju.
Problem polega na tym, że dzielące, ale bardzo różne kwestie połączyły się w ramach pewnego poczucia angielskiej tożsamości narodowej. Jak zawsze nacjonalizm jest czymś w rodzaju zatrutej rośliny, ponieważ potrzebuje wroga jako uzasadnienia solidarności społecznej. Charles de Gaulle powiedział, że „patriotyzm ma miejsce wtedy, gdy na pierwszym miejscu jest miłość do własnego narodu; nacjonalizm, gdy na pierwszym miejscu jest nienawiść do ludzi innych niż własna”. W czasie obecnego kryzysu na czele wychodzi nacjonalizm.
ZNetwork jest finansowany wyłącznie dzięki hojności swoich czytelników.
Darowizna