Czy świat aktywistów cyfrowych jest wystarczająco silny, aby przetrwać ataki legislacyjne ze strony światowych superpotęgów?
Ataki legislacyjne nie są wielkim problemem ani dla Internetu, ani dla rewolucji komunikacyjnej – która dała nam taką możliwość rozumienia świata poprzez uczenie się na doświadczeniach innych ludzi. Problemem jest raczej ogromna ekspansja państwowych agencji wywiadowczych, które obecnie monitorują prawie każdą granicę i prawie każdy przepływ ruchu internetowego.
Na przykład firmy na całym świecie sprzedają stanom sprzęt za 10 milionów dolarów rocznie, aby rejestrować każdą rozmowę telefoniczną, e-mail i SMS-y przychodzące i wychodzące z danego kraju. Miliardy godzin rozmów telefonicznych – i to nie po to, żeby je tylko przeglądać i być może wyrzucić, ale żeby trwale zapisać te informacje.
I to jest część literatury marketingowej dla organizacji wywiadu państwowego: nie ma już potrzeby wybierania, kogo przechwytujesz – przechwytujesz wszystkich i na stałe nagrywasz całą sytuację, a jeśli kiedyś w przyszłości zainteresujesz się kimś, masz całe archiwum całej ich komunikacji i rozumiesz, kim są i kim są ich przyjaciele. Do tego nie potrzeba nawet agentów wywiadu – istnieją algorytmy, które rozgałęziają się i sprawdzają sieć ludzi oraz sposób, w jaki są ze sobą połączeni. To rodzaj nadchodzącego totalitarnego państwa inwigilacyjnego.
Na przykład FRA [Försvarets Radioanstalt], duża agencja szpiegowska w Szwecji, przechwytuje 80 procent rosyjskiego ruchu internetowego i sprzedaje go agencji bezpieczeństwa narodowego w USA. Każdy główny punkt wymiany danych telekomunikacyjnych ma podobną konfigurację. Do pewnego stopnia nie jest to nowe; na przykład cały mikrofalowy ruch telefoniczny między Anglią a Irlandią został przechwycony w czasie kłopotów z IRA. W końcu zaprzestano używania kuchenek mikrofalowych, ponieważ kable podmorskie były lepsze, w związku z czym prawdopodobnie zastosowano inny rodzaj technologii nadzoru. Nie mamy jeszcze na to dowodów, ale mamy dowody w wielu innych dziedzinach na występowanie tego masowego przechwytywania.
Co możemy z tym zrobić?
Odpowiedź brzmi: bardzo mało. Obecnie niewiele można zrobić, aby uchronić się przed masową inwigilacją. Bierzemy sedno naszego życia osobistego i umieszczamy je w Internecie – podczas naszych wzajemnych rozmów „w czasie rzeczywistym”, w naszych e-mailach, na profilach na Facebooku – włączamy całą naszą sieć przyjaźni, rodzinę i firmę sieci i udostępniamy wszystkie te informacje do przechwycenia przez osoby kontrolujące te korporacje lub punkty graniczne, przez które przepływa ruch komunikacyjny.
Istnieją pewne technologie kryptograficzne, których można użyć, aby uzyskać anonimowość lub prywatność, ale są one dość złożone i jeśli nie jesteś osobą techniczną, możesz w zasadzie porzucić nadzieję.
Jedynymi ludźmi, którzy naprawdę mają motywację do zainstalowania oprogramowania anonimizującego, takiego jak Tor, są albo ludzie, którzy sami pracują dla agencji wywiadowczych, albo osoby pracujące dla organizacji takich jak Wikileaks. Wszyscy inni powinni to robić, ale obciążenie – obciążenie logistyczne, obciążenie czasowe – związane z robieniem tego jest tak duże, że nie da się tego zrobić.
Czy zatem wszyscy jesteśmy skazani na zagładę? Nie. Z jednej strony mamy do czynienia z niezwykłym rozwojem technologii nadzoru, jaki nastąpił w ciągu ostatnich 10 lat, oraz malejącymi kosztami wdrożenia. Istnieją pewne grupy kryptoanarchistów, które opracowują programy do szyfrowania komunikacji i zapewniania anonimowości komunikacji. Wikileaks jest częścią społeczności ludzi, którzy próbowali chronić pojedyncze osoby i małe grupy przed inwigilacją państwa – nie tylko ze strony Stanów Zjednoczonych, ale także wielu krajów.
Wikileaks jest pierwszym, jeśli chodzi o technologię cyfrową podważającą kontrolę państwa. W jaki inny sposób innowacje cyfrowe mogłyby odebrać władzę nielicznym i zwrócić ją wielu?
Wszystko dotyczy projektu kryptoanarchistycznego. Nie określiłbym siebie jako anarchistę, ale możemy wyzwolić jednostkę przed przymusową władzą państwa za pomocą kryptografii, używając matematyki. Jest też edukacja – i nie mam na myśli edukacji formalnej, mam na myśli to, że wszyscy kształcimy się nawzajem. Zaprzeczamy wytwarzaniu zgody, krążąc po mediach głównego nurtu. Kiedy ktoś z nas zaobserwuje coś gdzieś na świecie lub ktoś z nas ma wgląd, możemy przekazać to ludziom na całym świecie. I to jest bezprecedensowe. Od czasów prasy drukarskiej Gutenberga nie było takiej siły edukacyjnej. A kiedy zrozumiemy świat, z którym mamy do czynienia, potrafimy sobie poradzić ze światem – światem konkretnej, fizycznej rzeczywistości, na której opierają się systemy polityczne. Dlatego uważam to za wielki krok naprzód w kierunku wolności. Mimo że większość komunikacji jest monitorowana, odbywa się ona bardzo szybko, w wielu przypadkach tak szybko, że chociaż państwa mogą zobaczyć naszą komunikację online, niekoniecznie mogą ją zatrzymać. Do czasu, gdy zobaczą, że pewne rozpowszechnienie wiedzy doprowadziło do określonego działania, demonstracji, wiary w legalność lub nielegalność pewnych grup lub organizacji, jest już za późno, aby faktycznie zatrzymać działanie wynikające z tego zrozumienia.
Jeśli spojrzymy na to, gdzie ma miejsce większość rewolucji, to okazuje się, że odbywają się one na placach, a kiedy ludzie zbierają się na placu, są swoimi własnymi mediami, pokazują sobie na własne oczy, że mają liczby i że inni się z tym zgadzają z nimi, że stanowią większość. I wreszcie mamy możliwość zrobienia tego poza placem. Widzimy konsensus oparty na faktach ze świata, będący wynikiem komunikacji jednostek i grup w Internecie.
Każda mała organizacja pozarządowa, każda mała radykalna grupa i każda jednostka jest w stanie przedstawić swój pogląd na świat, swoje rozumienie świata – i swoje stanowisko polityczne w stosunku do innych grup. Jeśli cofniemy się zaledwie o 20 lat, ludziom będzie to bardzo trudne.
Młodzi ludzie żyją obecnie w czasach, w których mogą wymieniać się pomysłami z dużą szybkością. Jakie widzisz tego skutki?
Szansa na debatę jest teraz otwarta dla każdego, kto może porozumiewać się w Internecie. Nie dotyczy to wszystkich, ale jest to spora grupa ludzi. Co ważniejsze, ludzie mają teraz rzeczywiście pewną władzę. Ludzie, którzy nie mają absolutnie żadnej władzy, nie mogą nic robić politycznie, nie mogą mieć wpływu.
Możemy spojrzeć na Izbę Gmin lub Kongres, przyjrzeć się debatom, które tam mają miejsce, i powiedzieć: „To jest miejsce na debatę polityczną”. Ale teraz miejscem debaty politycznej jest także Internet.
Pamiętam, że widziałem to zjawisko trzy lub cztery lata temu, kiedy całkowicie techniczna dyskusja w Internecie nagle zmieniła się w kwestię polityczną. W tym momencie zostało przełamane tabu: tabu, że dyskusje techniczne nie mogą przekroczyć tematu politycznego i że właściwym miejscem do dyskusji politycznych nie jest Internet, ale prasa głównego nurtu. Dopiero gdy coś pojawiło się w prasie głównego nurtu, nabrało prawdziwego znaczenia politycznego.
Jednak te podstawowe zasady zostały złamane, a osoby techniczne zaczęły tracić polityczną apatię. Wierzę, że ludzie są apatyczni, ponieważ są bezsilni, a nie bezsilni, ponieważ są apatyczni. Zatem ten nowy sposób komunikowania się faktycznie dał im władzę, więc zaczęli rozważać kwestie polityczne.
Dzięki internetowi edukują się na temat tego, jak naprawdę działa świat pod względem przepływów gospodarczych i politycznych oraz hipokryzji, a także otrzymują władzę wyrażania swoich opinii przed potencjalnie bardzo dużą publicznością, miliardami ludzi.
Ludzie spoza sektora mediów i polityki nigdy tego nie mieli, ale teraz wszyscy to mamy i to wzmacniające zrozumienie.
Zatem ludzie tracą polityczną apatię, nie tylko dlatego, że są edukowani i radykalizowani na przykładach takich jak walka Wikileaks z Pentagonem czy Arabska Wiosna, ale dlatego, że faktycznie mają władzę, której nie mieli wcześniej. I oni zaczynają to rozumieć.
Czy Wikileaks dąży do jakiejś globalnej równowagi krajów, których tajemnice ujawniają? A może istnieje polityka skupiania się w szczególności na niektórych krajach i stanach?
Wikileaks opiera się całkowicie na źródłach – źródła przychodzą do nas ze swoimi materiałami, a my je publikujemy. I obiecujemy opublikować wszystko, co nam zostanie przekazane, pod warunkiem, że spełni nasze kryteria redakcyjne: że materiał ma znaczenie dyplomatyczne, polityczne, etyczne lub historyczne, nie był wcześniej publikowany i istnieje jakaś siła uniemożliwiająca jego publikację: zagrożenie fizyczne lub prawne, albo zostało niedawno ocenzurowane – mogło zostać opublikowane, ale wtedy nie zostało opublikowane.
Jeśli spełni te kryteria, na pewno go opublikujemy, niezależnie od kraju, z którego pochodzi. Kiedy znaleźliśmy się w sytuacji, w której mamy wiele zgłoszeń i mamy ograniczone możliwości, a tak się dzieje, wówczas oczywiście musimy podjąć decyzję dotyczącą tego, co należy opublikować w pierwszej kolejności. Decyzja ta opiera się na tym, co będzie miało największy wpływ na wymiar sprawiedliwości.
Sprawiedliwość jest podstawowym poczuciem sprawiedliwości; ludzie mają takie instynkty. Różni się to nieco w zależności od kultury, ale zasadniczo wszyscy rozumiemy to samo, że gdy ktoś jest brutalnie traktowany fizycznie, a on nic nie zrobił, jest to niesprawiedliwe. Wszyscy mamy instynktowne poczucie sprawiedliwości. Wikileaks jest organizacją mającą na celu wymierzenie sprawiedliwości, a szczególna metoda, której używamy, działa dobrze – polega na poszukiwaniu informacji ukrytych przed opinią publiczną.
Oczywiście nie jesteśmy głupcami; czasami istnieją całkowicie uzasadnione powody, aby ukrywać informacje przed opinią publiczną. Na przykład w przypadku dochodzenia w sprawie mafii oczywiste jest, jaka jest legalność angażowania się samej policji w środki ochronne w celu ukrywania informacji nie tylko przed opinią publiczną, ale także przed mafią. Podobnie Wikileaks podejmuje wszelkiego rodzaju środki ochronne, aby zachować tożsamość naszych źródeł w tajemnicy. Połowę pracy organizacji poświęcamy ochronie naszych źródeł i możliwości publikowania w obliczu zagrożeń.
Ale to nie to samo, co stwierdzenie, że każdy na świecie jest do tego zobowiązany po prostu dlatego, że czasami istnieją uzasadnione powody do ukrywania informacji. Weźmy na przykład naszą bitwę z Departamentem Stanu [USA]. W niektórych przypadkach Departament Stanu ma rolę lub obowiązek zachować poufność zebranych informacji. Naszą rolą, jako awangardowego wydawcy walczącego o wolność słowa, edukację ludzi i ujawnianie niesprawiedliwości, jest zdobywanie takich informacji i ich publikowanie.
To różne role i tak samo niewłaściwie jest, abyśmy stosowali siłę przymusu wobec Departamentu Stanu, na przykład używając buldożera do rozbicia budynku i przejęcia tajnych skarbców informacji (chociaż muszę przyznać, że brzmi to całkiem atrakcyjnie! ), zatem nie jest właściwą rolą Departamentu Stanu USA krążyć po całym świecie, grożąc użyciem środków przymusu wobec Wikileaks, jej pracowników, zwolenników lub banków. Istnieje blokada gospodarcza Wikileaks – pozasądowa blokada gospodarcza. Nie było żadnego procesu administracyjnego, żadnego procesu prawnego. Jedynym procesem administracyjnym był ten prowadzony przez Sekretarza Skarbu USA na początku 2011 roku, podczas którego stwierdzono, że nie ma prawnego powodu, dla którego mielibyśmy podlegać blokadzie gospodarczej, a mimo to trwa ona nadal.
Nie można tak po prostu powiedzieć tylko dlatego, że czasami istnieją uzasadnione powody, dla których należy ukrywać informacje, że każdego trzeba zmusić do milczenia przed lufą pistoletu.
Jakie to uczucie, gdy to ty, zamiast rewelacji Wikileaks, stałeś się „historią medialną”?
Bardzo ciekawe zjawisko. Z biegiem czasu graliśmy na różne sposoby. Na początku, dla naszego własnego bezpieczeństwa, zostałem jedynie członkiem rady doradczej, więc wewnętrzna struktura Wikileaks nie była widoczna. Jednak wraz ze wzrostem wpływów i popularności Wikileaks, na głównym rynku prasowym rozwinął się rynek informacji o organizacji.
To, że jestem założycielem organizacji, wyszło na jaw po prostu w wyniku kontaktowania się różnych osób z prasy głównego nurtu; moi przyjaciele niestety obdarzyli mnie uznaniem, czego nie chciałem, żeby to zrobili. Wolałbym, żeby powiedzieli: „Nie wiem, kto jest założycielem”.
I tak w 2009 roku rozpoczęły się ataki ad personam. Trzeba było się przed nimi bronić, a przed atakami ad hominem zachodzącymi w próżni informacyjnej jest dostarczanie większej ilości informacji. Jeśli ktoś atakuje Twoją osobowość, musisz ujawnić dobre strony swojej osobowości; jeśli ktoś zaatakuje Twoje finanse, musisz ujawnić część swoich finansów i tak dalej.
Następnie w 2010 roku ukrywałem się, poruszając się po całym świecie, wiedząc, że wywiad USA wiedział, że mam w tylnej kieszeni 260,000 2010 amerykańskich depesz dyplomatycznych. Nasza organizacja znalazła się w sytuacji „publikuj albo zgiń”, ponieważ nasze duże przecieki z XNUMX roku nie zostały jeszcze opublikowane. To było dla nas wielkie wyzwanie: opublikować nasze informacje, a potem przetrwać publikację. Aby organizacja przetrwała, musiał istnieć człowiek, który upadł, a ten, który upadł, musiał być chroniony. Więc tym, który upadł, byłem ja.
Byłem już najbardziej widoczną osobą, więc miałem być osobą, na którą wybuchł polityczny ogień. I z tego powodu musiałam być jeszcze bardziej widoczna publicznie, aby gdybym została zamknięta, gdybym nagle zniknęła, ludzie by za mną tęsknili. Pracowaliśmy nad podniesieniem poziomu mojego profilu, aby uzyskać ochronę, jaką zapewniałaby widoczność publiczna.
Nasi technicy w ogóle nie mieli tej ochrony i byli w bardzo niebezpiecznej sytuacji – nie mieli żadnej ochrony, jaką zapewniał profil publiczny. Trzymaliśmy ich zatem w podziemiu, stosując tajne metody komunikacji i bardzo uważaliśmy, aby ich tożsamość nigdy nie wyszła na jaw, aby nie mogli po cichu „zniknąć”.
Mieliśmy więc wszystkie ataki ad personam, ponieważ miałem profil publiczny, ale z drugiej strony profil publiczny uniemożliwiał mi jak dotąd wysłanie mnie do Stanów Zjednoczonych. Zobaczymy, co stanie się w ciągu najbliższych kilku tygodni, ale jak dotąd mnie to chroniło. To znaczy, nawoływano do mojego zabójstwa i nie zostałem zamordowany, nie zostałem porwany, nie dokonano ekstradycji do Stanów Zjednoczonych, chociaż podejmowane są kroki, aby to zrobić.
Jeśli chodzi o zainteresowanie mediów moją osobistą sytuacją, mamy dość interesujące statystyki: według Google istnieje 39 milionów stron internetowych, które wymieniają nazwisko Julian Assange. Setki milionów ludzi wspomina słowo Wikileaks. W Wielkiej Brytanii stosunek stron internetowych WikiLeaks do Juliana Assange’a wynosi pięć do jednego. W przypadku Associated Press stosunek ten wynosi cztery do jednego. Dlatego AP jest nieco bardziej spersonalizowane niż strony internetowe w Wielkiej Brytanii – koncentruje się nieco bardziej na sprawach osobistych. Dla „New York Times” stosunek 2.5 do jednego na korzyść Wikileaks. Jednak w przypadku Guardiana, z którym od listopada 2010 roku toczymy aktywny spór prawny w wyniku złamania przez niego wszystkich trzech punktów naszej umowy Cablegate, stosunek jest trzy do dwóch na moją korzyść.
Ponieważ mamy z nimi prawną i etyczną konfrontację, Guardian zdecydował się podejść do kwestii osobistych w sposób, w jaki nie zrobiła tego Associated Press. I to pomimo faktu, że Guardian był partnerem Cablegate i otrzymał cały materiał Cablegate. To mówi coś o prasie głównego nurtu i klimacie medialnym w Londynie.
ZNetwork jest finansowany wyłącznie dzięki hojności swoich czytelników.
Darowizna