Badania amerykańskich środków masowego przekazu posunęły się w ciągu ostatnich kilku dekad na tyle daleko, że jesteśmy w stanie skutecznie przewidzieć charakter relacji informacyjnych na temat polityki zagranicznej USA. Poniższe uogólnienia pomagają zrozumieć naturę stronniczości środków masowego przekazu: 1. Amerykańscy dziennikarze całkowicie polegają na oficjalnych źródłach, niemal całkowicie lub całkowicie wykluczając źródła dysydenckie, które stanowią moralne lub merytoryczne wyzwania dla polityki zagranicznej USA oraz 2 Ściśle powiązane z punktem pierwszym – w zakresie, w jakim pojawiają się „krytyki” lub „wyzwania” wobec działań i polityki rządu, opierają się one na poglądach wyrażanych już przez elity polityczne i biznesowe. Innymi słowy, jeśli przywódcy biznesowi i polityczni zechcą przedstawić krytykę rządu, krytyka ta spotka się z dużym zainteresowaniem dziennikarzy. Jeśli ci sami urzędnicy zdecydują się zignorować daną krytykę, w zasadzie nie będzie to przedmiotem reportaży i komentarzy medialnych.
W przypadku wojny w Libii i zabójstwa bin Ladena powyższe zasady stanowią użyteczną wskazówkę. Zakres poglądów wyrażanych na temat Libii jest odzwierciedleniem poglądów wyrażanych wśród urzędników Waszyngtonu, którzy debatowali wyłącznie nad taktyką kontynuowania kampanii bombowej. Obie strony popierają na poziomie merytorycznym „prawo” Stanów Zjednoczonych do bombardowania i zniszczenia reżimu Kaddafiego. „The New York Times”, jako główna gazeta ustalająca program w USA, dobrze odzwierciedla to prowojenne podejście. Jej artykuły redakcyjne na temat Libii dowodzą, że wojna ma bez wątpienia „humanitarny charakter”. Gazeta pogratulowała Obamie jako zdecydowanego przywódcy ataku na Kaddafiego i wychwala amerykańskie bomby jako „precyzyjnie kierowane” i skutecznie pozwalające uniknąć ofiar cywilnych. Jeśli pojawiła się jakakolwiek „krytyka”, była ona w przeważającej mierze taktyczna. Artykuły redakcyjne New York Timesa podkreślały potrzebę pozyskania wsparcia sojuszniczego (NATO) dla tej kampanii (oraz potrzebę zapewnienia krajom NATO wiodącej roli), jednocześnie karcąc Obamę za to, że nie działał wystarczająco szybko, aby zbombardować Libię, martwiąc się, że „jeśli NATO [i USA] stanie się poważniejsze, wojna wyzwoleńcza Libii może przerodzić się w długotrwały, krwawy impas”.
Aby podać kilka krótkich przykładów, w jednym z artykułów redakcyjnych New York Timesa podkreślono „humanitarny” charakter kampanii, twierdząc, że Obama „posiada moralną odpowiedzialność za powstrzymanie przemocy na straszliwą skalę, a także wyjątkowy międzynarodowy mandat i szeroką koalicję do działania” brak interwencji mógłby zagrozić pokojowym przemianom w Egipcie i Tunezji, gdy tysiące libijskich uchodźców napływały przez ich granice, podczas gdy inni dyktatorzy doszliby do wniosku, że przemoc jest najlepszą strategią utrzymania się przy władzy”.
W reportażach prasowych zastosowano to samo podejście. W 56 artykułach opublikowanych przez „The New York Times” poruszających kwestię Libii z 19 marcath (kiedy zaczęło się bombardowanie) do 14 majath, gazeta ponad pięciokrotnie częściej publikowała doniesienia prasowe podkreślające interwencję jako „humanitarną” w porównaniu z doniesieniami sugerującymi, że głównym (lub przynajmniej głównym) motywem Stanów Zjednoczonych było zainteresowanie ropą naftową. Stosunek historii odnoszących się do obaw związanych z przepływem ropy i ogólnym stanem libijskiego przemysłu naftowego z jednej strony oraz odniesień do interwencji jako „humanitarnej” z drugiej strony był prawie równy i wynosił około 1:1. Ten schemat jest raczej orwellowski: w artykułach regularnie wspomina się o ropie jako o trosce Stanów Zjednoczonych, ale jednocześnie w tych samych historiach odmawia się omówienia interwencji jako wynikającej z geopolitycznych i strategicznych interesów związanych z ropą. Innymi słowy, amerykańscy dziennikarze potwierdzają istotne znaczenie Libii jako kraju produkującego ropę naftową, w rzeczywistości nie uznając istotnego importu Libii jako kraju produkującego ropę naftową. Takie podejście jest korzystne, ponieważ pozwala elitarnym czytelnikom „Los Angeles Times” zrozumieć prawdziwe interesy władzy odgrywające rolę w tej interwencji, udając jednocześnie, że jest ona całkowicie napędzana przez humanitaryzm.
Co ciekawe, w tym okresie w żadnym artykule redakcyjnym „New York Timesa” nie wspomniano o interwencji w Libii podyktowanej interesami naftowymi Stanów Zjednoczonych. Uznano za dopuszczalne mówienie w nieco niesmaczny sposób o sojusznikach, a redaktorzy „New York Timesa” twierdzili, że „wydarzenia w Libii stanowią bardziej bezpośrednie zagrożenie dla Europy niż dla Stanów Zjednoczonych”, ponieważ „Europa w dużym stopniu opiera się na libijskiej ropie i przedłużający się kryzys spowoduje poważne niedobory we Włoszech i innych krajach.” Ta wygodna postawa ignoruje rzeczywistość, zgodnie z którą urzędnicy amerykańscy od dawna twierdzą, że Stany Zjednoczone muszą użyć siły militarnej (oprócz wspierania represyjnych dyktatur na Bliskim Wschodzie), aby nie tylko zapewnić przepływ taniej ropy do USA, ale także w celu kontrolowania kurka ropy płynącej do sojuszników USA, a także znaczenie ograniczenia przepływu ropy do wrogów USA. Ta kwestia nie budzi kontrowersji dla tych, którzy zawracają sobie głowę studiowaniem historycznych dyrektyw prezydenta dotyczących bezpieczeństwa narodowego, ale jest wygodnie ignorowana przez pochlebców państwa w „New York Times”.
W kwestii bin Ladena doniesienia prasowe w podobny sposób oddawały cześć państwu. Pomimo poważnych pytań o to, czy zamach naruszył Czwartą Konwencję Genewską i prawo krajowe Stanów Zjednoczonych, a także pomimo obaw, że atak naruszył suwerenność Pakistanu i stanowił jawne naruszenie zasad określonych w Karcie Narodów Zjednoczonych, w amerykańskich mediach panowała euforia. Obama jest uznawany za przywódcę-wizjonera, który jest gotowy podejmować „trudne” decyzje (takie jak przeprowadzanie egzekucji i naruszanie suwerenności innych państw) „niezbędne” do walki z terroryzmem. Weźmy jeden przykład: redaktorzy Washington Post nalegał, aby czytelnicy „celebrowali” egzekucję bin Ladena jako dowód, że „został postawiony przed sądem” – sprawiedliwością, która najwyraźniej obejmowała pozasądowe zabójstwa i zabójstwa. We wszystkich komentarzach w amerykańskich mediach nie widziałem ani jednego reportażu, artykułu redakcyjnego ani eksperta, który próbowałby argumentować, że zabójstwo bin Ladena stanowiło naruszenie prawa międzynarodowego lub krajowego. Czasami pojawiało się pytanie, czy strajk był nielegalny, ale szybko udzielano odpowiedzi twierdzącej, a urzędnicy i eksperci amerykańscy wychwalali tę operację jako dozwoloną zgodnie z prawem krajowym i międzynarodowym. Całkowita odmowa poważnego rozważenia twierdzeń o nielegalności wojny jest dość potępiająca dla „demokratycznego” systemu, który rzekomo szczyci się promowaniem praworządności i otwartą „debatą” pomiędzy „wszystkimi stronami” danej kwestii.
Potencjalny oddźwięk pogardy Stanów Zjednoczonych dla praworządności może wysunąć się w przyszłość, został niemal całkowicie zignorowany w kręgach politycznych i dziennikarskich.
Dużo dyskutowano na temat tego, czy egzekucja skłoni Al-Kaidę do ponownego ataku na USA, chociaż nie jest to odkrycie, biorąc pod uwagę, że administracje Obamy i Busha przez lata podsycały strach opinii publicznej w kraju przed kolejnym możliwym atakiem, aby zdobyć niechętne poparcie za swoje wojny. Jednak nie było żadnej dyskusji, ostrzegającej, że atak bin Ladena i towarzyszące mu ataki dronów na całym Bliskim Wschodzie (podjęte w imię „walki z terroryzmem”) mogą jeszcze bardziej zdestabilizować Pakistan i zagrozić nielicznym urzędnikom politycznym wysokiego szczebla chcącym współpracować z USA. w operacjach „antyterrorystycznych”. Przywódcy polityczni sprzymierzeni z Zachodem Pakistanu od dawna są celem radykalnych islamistów działających w całym Pakistanie (w dużym stopniu sprzymierzonych z krajowym wywiadem ISI). Amerykańscy eksperci i urzędnicy zasadniczo pluli w twarz tym sojusznikom podczas niedawnego nalotu, po czym nastąpiła wojownicza retoryka ze strony amerykańskich przywódców, którzy starali się przedstawić tych przywódców albo jako sprzymierzonych z Al-Kaidą (oczywiście bez żadnych dowodów), albo jako niekompetentnych. za rzekomą niezdolność do rozprawienia się z bojownikami Al-Kaidy. Jak można było przewidzieć, w tym ostatnim punkcie ignoruje się międzynarodowe raporty, które pokazują, że rząd pakistański już dwa lata temu zwrócił uwagę USA na siedzibę bin Ladena w Abbottabadzie, a nawet wiele lat wcześniej dokonał nalotu na tę lokalizację w poszukiwaniu przywódców Al-Kaidy.
Nic dziwnego, że amerykańskie środki masowego przekazu stanęły po stronie administracji Obamy w jej ostatnich przygodach militarnych. Co więcej, marginalizacja głosów antywojennych od dawna jest głównym tematem amerykańskich komentarzy politycznych. O wiele bardziej nowatorskie wydaje się wzmożenie zaciekłości, z jaką społeczeństwo sprzeciwia się niedawnym inicjatywom wojskowym. Choć zabójstwo bin Ladena spotkało się z dużym entuzjazmem wśród amerykańskiej opinii publicznej, kampania w Libii jest radykalnie mniej popularna.
Sondaż przeprowadzony w marcu 2011 roku przez Pew Research Center wykazał, że zaledwie 27 procent Amerykanów popiera interwencję USA w Libii w porównaniu z 63 procentami, które były temu przeciwne. Większość poparła sankcje z trudem (poparło je 51 proc.), natomiast mniejszości poparły bardziej intensywne interwencje, takie jak wprowadzenie strefy zakazu lotów (popiera zaledwie 44 proc.), wysyłanie broni rebeliantom (23 proc.), bombardowanie libijskiej obrony powietrznej ( 16 proc.) lub wysłanie wojsk (tylko 13 proc.). Jak można było się spodziewać na początku wojny, poparcie dla Obamy znacznie wzrosło, gdy Stany Zjednoczone faktycznie zaczęły angażować się w operacje wojskowe przeciwko Kaddafiemu. Wsparcie pozostaje jednak w najlepszym razie letnie. Według stanu na kwiecień 2011 r. zaledwie 39 procent Amerykanów popierało sposób, w jaki Obama radzi sobie z konfliktem w Libii. Pięćdziesiąt sześć procent poparło wprowadzenie strefy zakazu lotów, co według większości jest konieczne, aby zapobiec pełnej katastrofie humanitarnej. Jednocześnie jednak zaledwie 18 procent popiera zwiększenie zaangażowania wojskowego USA w Libii poprzez dalszą eskalację działań wojskowych USA.
Politolodzy od dawna mówią o „syndromie wietnamskim”, w którym Amerykanie coraz bardziej niechętnie (po Wietnamie) angażują dużą liczbę żołnierzy do krwawych i kosztownych, długotrwałych konfliktów o niepewnych wynikach. Niedawny wzrost publicznego podejrzenia wobec zagranicznych wojen stanowi poważny postęp w nasileniu syndromu wietnamskiego. Jeżeli sprzeciw społeczny będzie nadal narastał w dotychczasowym tempie, Stanom Zjednoczonym będzie bardzo trudno w najbliższej przyszłości eskalować kolejny konflikt zbrojny. Myślę, że ten wzrost sceptycyzmu jest oczywisty na bardzo podstawowym poziomie. Większość ludzi, z którymi rozmawiam, ma po prostu dość niekończącej się „wojny z terroryzmem”. Widzą, że mamy dramatyczne problemy w kraju i w świetle niedawnego zabójstwa Osamy bin Ladena przez USA są gotowi, aby „wojna z terroryzmem” dobiegła końca.
Anthony DiMaggio wykłada politykę amerykańską i globalną na Uniwersytecie Stanowym Illinois. Jest autorem wielu książek, m.in. Mass Media, Mass Propaganda (2008), When Media Goes to War (2010) i Crashing the Tea Party (2011). Można się z nim skontaktować pod adresem: [email chroniony]
ZNetwork jest finansowany wyłącznie dzięki hojności swoich czytelników.
Darowizna