Wiele lat temu nowojorska pisarka Janet Malcolm napisała książkę „Dziennikarz i morderca”, w której stwierdziła, że istotą dziennikarstwa jest zdrada. Właściwie wzięła skrajny przykład dziennikarstwa – reportera, który wszedł w stosunek umowny ze swoim bohaterem – ale dosłownie przedstawiła pewne uczucie znajome większości reporterów, jakim jest zdradzenie bohatera już w trakcie pisania historii. Jednak jeśli chodzi o istotę dziennikarstwa głównego nurtu, takiego, jakie praktykuje się w naszych elitarnych gazetach i wiadomościach sieciowych, moim zdaniem całkowicie się myliła. Tam najzwyklejszym czynem nie jest zdrada, ale zmowa.
Myślę, że jeśli sprawdzisz w Google najnowsze terminy, w ciągu ostatnich kilku tygodni może się okazać, że żadne z nich nie było bardziej nadużywane niż „osadzone”. Stało się to czymś w rodzaju określenia dumnego dla reporterów z Zatoki Perskiej, pomimo zawartego w nim gigantycznego śladu zmowy, pomimo ciężaru propagandy Pentagonu, o której wszyscy wiedzą, że się za nim kryje. Mamy do czynienia z setkami „osadzonych” reporterów w Iraku, jakby byli zjawiskiem zupełnie nowym w historii dziennikarstwa, a jednak (nawet zapominając o wszystkich reporterach i fotografach z II wojny światowej, którzy zeszli na brzeg za oficjalną zgodą w Normandii lub na wyspach na Pacyfiku, przemęczył się i zginął wraz z żołnierzami) osadzanie jest naprawdę normą w amerykańskim dziennikarstwie. Patrząc na to w nieco szerszej perspektywie, czym jest waszyngtoński korpus prasowy, jeśli nie grupą osadzonych, praktykujących zmowę handlową, z dodanym na dokładkę dziwnym „jednostronnym” określeniem?
Ta myśl pojawiła się wczoraj, kiedy podjęłam się syzyfowego zadania przeczytania 16-stronicowego, niezależnego działu „Naród w stanie wojny” w „New York Timesie” i w ciągu kilku sekund natknęłam się na zabawny artykuł Elisabeth Bumiller: „Prezydent, bez względu na to, gdzie, trzyma Pole bitwy blisko.” To doskonały przykład dziennikarstwa osadzonego w stylu waszyngtońskim, od kotka do osadzonego. Bumiller omawia „tajniki” (nie mogę się zmusić, żeby opisać tajniki) Białego Domu. Kiedy Biblioteka Ameryki przygotowuje swój dwutomowy zbiór Reporting on George and Saddam's World, nominuję do umieszczenia ten utwór, klasyk dziennikarstwa osadzonego.
Jak wiemy, Bush kładzie się wcześnie spać, ciężko ćwiczy i nie lubi opuszczać weekendu w Camp David, niezależnie od tego, co dzieje się na świecie. Może wydawać się – myślę, że można powiedzieć – trochę oderwany, potencjalnie po prostu trochę obojętny. Zaledwie kilka dni temu „urzędnicy administracji” zapewniali reporterów w Waszyngtonie, że Prezydent nie ogląda wojny w telewizji. Ale jeśli zdarzyłoby się, że zarządzałeś wizerunkiem prezydenta po weekendowym wyjeździe do Camp-David, podczas którego niektórzy Amerykanie walczyli i ginęli w Iraku, a inni nie mogli oderwać wzroku od telewizora, jest to rodzaj rzeczy, którą prawdopodobnie chciałbyś trochę poprawić. Możesz więc po prostu rozejrzeć się za dziennikarzem „Timesa” przydzielonym do twojej jednostki, a potem…
Oczywiście tylko spekuluję, ale to dlatego, że sama Bumiller nie daje żadnej wskazówki, że może przekazywać najgorszy rodzaj bzdur, w zasadzie dezinformację, lub stanowisko prezydenta nadzorowane przez Karla-Rove'a.
Zaczyna po prostu od Prezydenta przed ekranem telewizora „w ostatni weekend w Camp David, pochłonięta każdym szczegółem wiadomości z Iraku, kiedy korespondent doniósł, że według urzędników Białego Domu prezydent Stanów Zjednoczonych: nie był przyklejony do telewizora. Pan.
Bush zaczął się śmiać.” – i oto jej jedyne, niepodważalne źródło, ponieważ nie było jej tam, aby to zgłosić – „powiedział jego bliski przyjaciel Roland Betts”. — Pan Betts pozostaje niezidentyfikowany. „Jest po prostu całkowicie zanurzony” – powiedział Betts w wywiadzie”.
W innym miejscu Prezydent jest opisywany jako „całkowicie zaabsorbowany” „szczegółami” tego, gdzie znajdują się nasze wojska, według „urzędnika administracji”. Bumiller najwyraźniej nie przyszło do głowy, że dwie bliskie Prezydentowi osoby, które nagle zapewniają ją, że jest „całkowicie zanurzony” i „całkowicie pochłonięty”, mogły oferować uzgodniony obraz Ja Prezydenta, a nie prawdziwą rzeczywistość. Zamiast tego zapewnia nas z zapałem, że Bush „wyrósł na pochłoniętego naczelnego wodza”.
Wierzyć Bumillerowi, że nasz prezydent wstał z łóżka, ale jest totalnym kanapowcem, czymś w rodzaju Pierwszego Absorbenta w kraju (z własnym zestawem osadzonych, do którego można zadzwonić, ponieważ poinformowano nas, że doradca ds. bezpieczeństwa narodowego Condi Rice przebywa w pobliskiej chatce) gotowy w mgnieniu oka, aby sprawdzić wszelkie obawy Prezydenta wywołane przez telewizję). Prezydent, zapewnia nas Bumiller, jest także Pierwszym Decydującym, ponieważ podjął dwie (liczba, jedna, dwie) „ważne decyzje wojskowe w ciągu ostatnich 10 dni, a to, co mówią jego doradcy, prawie nie jest dwuznaczne”.
Podczas pierwszej z nich, kiedy podejmowano decyzję o rozpoczęciu wojny, Colin Powell „wyciągnął rękę i lekko dotknął dłoni prezydenta, powiedział wyższy rangą urzędnik administracji”. (Bez wątpienia jej źródłem był Sekretarz Ludzkiego Dotyku lub sobowtór z jakiegoś rutyny Monty Pythona.) Prezydent jest także Pierwszym Zabójcą, który, jak zapewnia nas, sam podjął decyzję o „odcięciu głowy” Saddamowi i jego paskudnym synom. Sugeruje, że był chroniony przed trzecią ważną decyzją – tą, która teraz burzy wody Waszyngtonu – dotyczącą liczby żołnierzy, których należy umieścić w ramach tego słynnego „planu bitwy”. I tak dalej. Naprawdę, przeczytajcie to sami. To natychmiastowy klasyk Bushwy.
Wydaje się, że osadzanie pozbawiło biednego Bumillera wszelkiej ironii, dystansu i osądu – a „Times”, który podobnie jak reszta prasy imperialnej jest głęboko osadzony w górnych warstwach systemu politycznego, publikuje te rzeczy bez nawet tego rodzaju ostrzeżenia dostałbym się na paczkę papierosów. Oczywiście zmowa to osobliwa mieszanka dostępu, pochlebstw, niewoli i przyciągania (opis, który nie mniej dobrze pasuje do zakorzenionych w społeczeństwie dziennikarzy wojennych). Daj się zakorzenić jak Bumiller, a dostąpisz na przykład zaszczytu wymiany e-maili z Paulem Wolfowitzem, jak Bumiller wyjaśnia w swoim felietonie. („...w piątkowej wiadomości e-mail, w której odpowiadam na pytanie dotyczące sposobu, w jaki prezydent podejmuje decyzje wojskowe.”) Co prawda dla niektórych z Was może to nie być dreszcz emocji życia, ale z drugiej strony nie Tam. Przypomina mi się komentarz byłego ambasadora w Japonii i historyka Edwina Reischauera, który kiedyś wygłosił na zajęciach z historii Azji Wschodniej. Prawdopodobnie mówił o Mao Tse-tungu, ale zawsze uważałem, że odnosi się to wystarczająco dobrze do reszty życia. „To, co dla jednego jest charyzmą” – powiedział, „dla drugiego jest zilzem”.
Nawiasem mówiąc, do tej listy prezydenckich nowości należy dodać „Pierwszy kowboj”, jak zauważyła Susan Faludi w swoim wczorajszym znakomitym artykule na stronie Timesa „Amerykański mit wjeżdża w zachód słońca”. Ale oczywiście Faludi jest outsiderem dobrze uzbrojonym w ironię, dystans, wyczucie historii i propagandę administracji – a przecież jest to tylko strona z op-edem.
Przejdźmy teraz do innego poufnego reportażu z wczorajszej sekcji „Naród w stanie wojny”, a mianowicie do artykułu Davida Sangera „W miarę jak szybkie zwycięstwo staje się mniej prawdopodobne, w Waszyngtonie cicho wyrażane są wątpliwości”. Sanger jest długoletnim żołnierzem w Waszyngtonie, a jego artykuł mówi nam coś o granicach, w jakich może sięgać reportaż poufny bez wycofywania dziennikarza z jego jednostki i szybkiego wyprowadzania go ze strefy bitwy politycznej. Sanger donosi, że po dziesięciu dniach wojny „stolica, w której zwykle zasiada prezydent, a jego strategia w czasie wojny, zaczyna wykazywać pęknięcia”. Następnie przytacza typy „opozycyjne”, z którymi, jak przypuszcza, bawi się e-mailami lub dowodami telefonicznymi: „Są analitycy Centralnego Wywiadu, którzy cicho narzekają, że ich ostrzeżenia, że rząd Saddama Husajna może nie pęknąć jak kruchy orzech, zostały odrzucone”. Istnieją bezimienni „weterani Demokratów”, przez duże D, ostrzegających innych Demokratów, przez duże D, aby nie krytykowali zbyt szybko w czasie wojny (ale przygotowują drogę dla przyszłych ataków na prezydenta). Są emerytowani działacze Partii Demokratycznej – w tym przypadku Lee Hamilton, były szef Komisji Stosunków Międzynarodowych Izby Reprezentantów – którzy podobnie jak emerytowani generałowie i admirałowie mogą powiedzieć, w celu uznania ich autorstwa, to, co ich koledzy wciąż „w służbie” muszą szeptać anonimowo. Istnieją anonimowe źródła, które przekazały mu „krążące e-maile” od krytyków Demokratów, zawierające „najbardziej optymistyczne przedwojenne cytaty prominentnych jastrzębi”. Są też oczywiście repliki „doradców” Prezydenta, które zapewniają niezbędną równowagę. Istnieje nawet anonimowy „były doradca pierwszego prezydenta Busha”, którego cytuje się wypowiedź: „Występowanie w Fox News i ogłaszanie, że wojna będzie bułką z masłem, było pychą. Bogowie z pewnością to usłyszeli.
Jedną z cech charakterystycznych reportażu z Waszyngtonu, zarówno pochlebnego, jak i krytycznego, jest jego klaustrofobiczny charakter. Nie można sobie wyobrazić nikogo, kto nie jest w tym świecie lub jest z nim w jakiś sposób powiązany, a nie ma nic do powiedzenia. Sanger sprytnie sobie z tym radzi i wpuszcza trochę powietrza. Sięga do historii, by przytoczyć prezydentów, którzy byli krytykowani w czasie wojny, i przy okazji udaje mu się zacytować Marka Twaina krytykującego prezydenta McKinleya podczas wojny hiszpańsko-amerykańskiej.
Ale nie cytuje się żadnego żyjącego krytyka spoza świata osadzonych.
Biorąc pod uwagę zmowę w raportach politycznych w Waszyngtonie, żaden artykuł nie zajdzie dalej, niż chcą posunąć się krytycy z „Beltway”. A biorąc pod uwagę, że Partia Demokratyczna od lat nie jest poważną partią opozycyjną – realistycznie rzecz biorąc, może już nawet nie być partią polityczną – reporterzy tacy jak Sanger nie mieli do tej pory prawie dokąd się udać.
Oczywiście, ponieważ sam „Los Angeles Times” jest instytucją zakorzenioną w społeczeństwie, dziennikarstwo zakorzenione można znaleźć w całej gazecie. Główny artykuł redakcyjny dnia „Broń, której potrzebujemy teraz” jest oczywistym przykładem. Powołując się na słabe wyniki „pozłacanych, ale nieodpowiednich samolotów Sił Powietrznych” w ciągu pierwszych dziesięciu dni wojny w Iraku, autor artykułu za swoje (lub jej) zadanie stawia sobie pomoc Pentagonowi w lepszym wydatkowaniu pieniędzy:
„Pentagon bardzo chciał zaprezentować w Iraku swoją zaawansowaną technologicznie broń, a niektóre z nich rzeczywiście robią wrażenie. Ale widzimy także, jak bardzo przyszłość będzie zależeć od zdolności wojska do prowadzenia wojen lądowych z żołnierzami partyzanckimi i zajmowania wiosek i miast przy użyciu sił lądowych, zamiast całkowitego bombardowania gęsto zaludnionych obszarów. Departament Obrony w dalszym ciągu kupuje systemy broni przeznaczone do walki z dobrze wyposażonymi superpotęgami XX wieku, a nie z mobilnymi, niekonwencjonalnymi siłami, które prawdopodobnie będą wystawiane przez zbuntowane państwa XXI wieku. Każdy dolar wydany na wczorajszą, nieodpowiednią broń jest dolarem, którego nie można już wykorzystać na pilniejsze potrzeby jutra”.
Może się wydawać, że Pentagon wymyślił „osadzanie” na potrzeby wojny w Iraku.
Media z pewnością tak opisywały to zjawisko. Warto jednak pamiętać, jak zwyczajnym zjawiskiem jest osadzanie. Świat w dużej mierze został do nas, tutaj, w Stanach Zjednoczonych, przybliżony przez głęboko zakorzenionych i głęboko zakorzenionych światopoglądów oraz niewielką świadomość zasad, według których żyją i według których raportują. Działa o wiele lepiej, gdy nikt nie zawraca sobie głowy zwracaniem na Ciebie uwagi, nikt nawet nie myśli, że jesteś osadzonym.
Tom Engelhardt jest wieloletnim redaktorem wydawnictwa i autorem książki The End of Victory Culture. Artykuł ten pojawił się po raz pierwszy na jego blogu dla Nation Institute, http://www.tomdispatch.com <http://www.tomdispatch.com> , który oferuje stały dopływ alternatywnych źródeł, wiadomości i opinii.
ZNetwork jest finansowany wyłącznie dzięki hojności swoich czytelników.
Darowizna