Źródło: TomDispatch.com
„Trzydziestoletnie bezkrólewie światowej hegemonii Stanów Zjednoczonych” – pisze w czasopiśmie David Bromwich Raritan, „został zdemaskowany jako oszustwo, przynęta, oszustwo i [i] sprzedaż”. Dziś, kontynuuje, „armie oszukanych usiłują znaleźć słowo na określenie czegoś, co się wydarzyło i co wydarzyło się źle”.
Tak naprawdę armie oszukanych dokładnie wiedzą, co się stało, nawet jeśli nie ustaliły jeszcze właściwego terminu opisującego katastrofę, która spadła na ten naród.
Stało się tak: wkrótce po zakończeniu zimnej wojny praktycznie cały amerykański establishment zajmujący się polityką zagraniczną uległ monumentalnie autodestrukcyjnej gorączki ideologicznej.
Nazwij to INS, skrót od syndromu niezastąpionego narodu. Podobnie jak Covid-19, INS zbiera bolesne żniwo ofiar. W przeciwieństwie do Covida czekamy na szczepionkę, która może zapobiec jego rozprzestrzenianiu się. Wiemy, że istniejące wcześniej schorzenia mogą zwiększać podatność danej osoby na koronaawirus. Istniejącym wcześniej stanem, który zwiększa czyjąś podatność na INS, jest kult władzy.
Już w 1998 roku Sekretarz Stanu Madeleine Albright nie tylko zidentyfikowała INS, ale także uchwyciła jego istotę. Występując w ogólnokrajowej telewizji, zyskała sławę Deklarowana„Jeśli musimy użyć siły, to dlatego, że jesteśmy Ameryką. Jesteśmy narodem niezastąpionym. Stoimy wysoko. Patrzymy dalej w przyszłość.”
Pozwólcie, że powiem wprost: to po prostu nieprawda. To bzdury, bzdury, bzdury i bzdury. Krótko mówiąc, bzdura.
Stany Zjednoczone nie patrzą w przyszłość dalej niż Irlandia, Indonezja czy jakikolwiek inny kraj, niezależnie od tego, jak bardzo jest stary i jak świeżo wybity. Twierdzenie Albrighta było wówczas i obecnie nie zasługuje na większe uznanie niż twierdzenie Donalda Trumpa roszczenie że „głębokie państwo” zaprojektowało pandemię koronaawirusa. Także bzdury.
Niektórzy z nas (ale bynajmniej nie wszystkie Amerykanie) już dawno doszli do wniosku, że Trump był i pozostaje wrodzonym kłamcą. Jednakże oskarżanie Albrighta o kłamstwo jest w jakiś sposób uznawane za niestosowne, niegrzeczne, a nawet niegrzeczne. Jest przecież wybitną byłą urzędniczką i laureatką wielu nagród korona.
Kłamstwa Trumpa uczyniły go person non grata w uprzejmym społeczeństwie. Albright nie spotkał podobny los. I żeby być uczciwym, sama Albright nie jest wyłącznie ani nawet głównie odpowiedzialna za spustoszenie spowodowane przez INS. Chociaż była sekretarz stanu promowała ten syndrom w szczególnie ekspansywnym języku, treść jej uwagi nie była niczym nowatorskim. Powtórzyła jedynie to, co w Waszyngtonie wciąż uchodzi za oczywisty truizm: Ameryka musi przewodzić. Nie ma żadnej możliwej alternatywy. Przywództwo pociąga za sobą obowiązki, a co za tym idzie, przyznaje prerogatywy. Mówiąc prościej – bardziej prymitywnie, niż Albright wyraziłby to przed widzami telewizyjnymi – to my ustalamy zasady.
Mówiąc dokładniej, Albright nawiązał do szczególnego prerogatywy, jaką przyznali kolejni prezydentowie po zakończeniu zimnej wojny, w tym Donald Trump i teraz Joe Biden, ćwiczyłem. Nasi przywódcy polityczni rutynowo zezwalają na eliminację, ze skrajnym uprzedzeniem, osób, które nie chcą uznać naszej niezastąpionej osoby.
Gdyby przywódcy irlandzcy lub indonezyjscy skorzystali z takiego przywileju, urzędnicy amerykańscy stanowczo ich potępiliby. Rzeczywiście, kiedy Prezydent Rosji oraz następca tronu Arabii Saudyjskiej każdy z nich miał czelność zmiażdżyć przeciwnika, urzędnicy amerykańscy (w pierwszym przypadku) i amerykańskie media (w drugim przypadku) wyrazili głęboki szok. Jak można było pozwolić na coś takiego w cywilizowanym świecie? Kiedy jednak amerykański prezydent robi takie rzeczy, jest to po prostu część zakresu jego obowiązków.
Trzy uderzenia i wypadasz!
Pozwólcie mi teraz docenić urok korzystania z przywilejów. Kiedyś poleciałem prywatnym odrzutowcem – naprawdę super.
Jednak dzisiaj armia oszukanych Davida Bromwicha ma dobry powód, aby czuć się oszukanym. Ich rozczarowanie nie jest bez uzasadnienia. Bzdura straciła swój urok. Od czasu ogłoszenia doktryny Albrighta siły amerykańskie bombardowały, najeżdżały i okupowały za pomocą elan różne kraje na całym Bliskim Wschodzie i w Afryce. Zabili dużo ludzi, niepokojące miliony więcej. A nasz podzielony, dysfunkcyjny kraj jest przez to biedniejszy, o czym z opóźnieniem przekonali się sami oszukani.
Winić Donalda Trumpa za ten podział i dysfunkcję? Nie ja. Za główną odpowiedzialność uznaję bojowych dostawców INS. Jakkolwiek godny pogardy, Trump był po fakcie niczym więcej niż tylko pomocnikiem.
Aby zrozumieć, jak tu dotarliśmy, przypomnijmy sobie narrację, która rzekomo potwierdza naszą niezbędność. Składa się z sekwencyjnych plików binarnych, przeciwstawiających wolność i demokrację wszelkiego rodzaju złu. Podczas I wojny światowej walczyliśmy z militaryzmem; podczas II wojny światowej zniszczyliśmy faszyzm; podczas zimnej wojny stawialiśmy opór i „powstrzymywaliśmy” komunizm. A po 9 września, oczywiście, nadeszła globalna wojna z terroryzmem, która zbliża się obecnie do 11. rocznicy.
Dobro kontra zło, my przeciwko nim, w kółko. Ten powracający temat amerykańskiej polityki państwowej nadał INS kontekst historyczny.
Dziś w Waszyngtonie establishment zajmujący się polityką zagraniczną dotknięty rigor mortis odruchowo powraca do logiki z lat 1917, 1941, 1947 i 2001, mimo że te przeszłe binarności są dziś mniej więcej tak samo pouczające jak konflikty religijne zapoczątkowana przez reformację protestancką z XVI wieku.
Konfrontacja ze złem nie jest już jedyną grą. Zrozumienie rzeczywistej natury gry wymagałoby jednak odrzucenia przeszłości, która rzekomo oświetla, ale w rzeczywistości więzi Amerykanów w trwającej katastrofie.
Dziś w rozmowach narodowych dominuje rasa. I niewielu Amerykanów zaprzeczyłoby, że mamy problem rasowy. Ale Stany Zjednoczone mają także problem wojenny. I prawie nikt nie chce rozmawiać o tym problemie.
Mówiąc dokładniej, w rzeczywistości mamy trzy problemy z wojną.
Po pierwsze, mamy ich za dużo. Po drugie, nasze wojny ciągną się zbyt długo i koszt o wiele za dużo. Po trzecie, są one pozbawione celu: kiedy nasze wojny w końcu mniej więcej się kończą, deklarowane przez Amerykę cele polityczne zbyt często pozostają niezrealizowane. Siły amerykańskie niekoniecznie ponoszą klęskę. Po prostu ponoszą porażkę. Aby uzyskać dowód, wystarczy spojrzeć na przebieg i wyniki wojen w Iraku i Afganistanie.
Dwa wyjścia na talerz. Dwa powiewy. Jak to się mogło stać? W Waszyngtonie to pytanie nie tylko pozostaje bez odpowiedzi, ale całkowicie zostaje niezadane, co oczywiście pozostawia otwartą możliwość kolejnej podobnej porażki w przyszłości.
Jako dawny żołnierz bez szczególnego wyróżnienia, jestem zdumiony wyraźnym brakiem ciekawości w związku z niezdolnością najhojniej wspieranej armii świata do wykonania przydzielonych jej misji. Jeśli atak na Kapitol z 6 stycznia zasługuje na dokładne dochodzenie – co z pewnością zasługuje – to jak ten naród może pominąć serię nieudanych wojen, jakby były one zwykłą irytacją? Czy nasze wspólne zaangażowanie na rzecz „wspierania żołnierzy” nie powinno obejmować odrobiny ciekawości, dlaczego zostali oni tak źle wykorzystani, nawet jeśli wynikające z nich dochodzenie powinno okazać się zawstydzające dla wyższych urzędników cywilnych i wojskowych?
Liberalne media określają twierdzenie Trumpa, że wygrał wybory w 2020 r., mianem Wielkiego Kłamstwa i rzeczywiście tak jest. Ale to nie jedyny przypadek. Syndrom Niezbędnego Narodu wraz z militaryzmem, który zrodził się w tym stuleciu, z pewnością powinien kwalifikować się co najmniej jako Inne Wielkie Kłamstwo. Ograniczenie podatności Waszyngtonu na INS wymaga uznania, że najbliższe wyzwania stojące przed tym krajem w żaden sposób nie podlegają nawet najbardziej kreatywnym rozwiązaniom militarnym. Dający jeszcze więcej dolarów podatników do Pentagonu pomaga podtrzymywać kompleksu wojskowo-przemysłowego, ale poza tym niczego nie rozwiązuje.
Pomyśl o tym. Definiującą rzeczywistością naszej chwili jest pogłębiający się chaos klimatyczny których tak wielu z nas doświadcza obecnie osobiście. Przecież to zagrożenie ma potencjalnie konsekwencje egzystencjalne. Jednak w waszyngtońskiej hierarchii obaw związanych z bezpieczeństwem narodowym klimat schodzi na dalszy plan, przygotowując się na nową rundę „wielka konkurencja energetyczna.” W rezultacie pozbawiony wyobraźni establishment polityki zagranicznej wyznaczył Chiny Xi Jinpinga do wypełnienia roli przypisanej niegdyś Niemcom cesarza Wilhelma, Niemcom Adolfa Hitlera, Związkowi Radzieckiemu Józefa Stalina i Irakowi Saddama Husajna.
To, że Chiny i Stany Zjednoczone muszą działać wspólnie w walce z kryzysem klimatycznym, wydaje się mieć niewielkie znaczenie. Ani fakt, że Republika Ludowa plasuje się na równi z Ameryką największym partnerem handlowym i posiada więcej niż a bilion dolarów w długu USA. Utrzymanie binarnego dobra i zła jako podstawy polityki wymaga głównego wroga. Nie ma większego znaczenia, że najbardziej podstawowe założenia dotyczące ciągłości między przeszłością a teraźniejszością są nie tylko iluzoryczne, ale także wyraźnie przynoszą efekt przeciwny do zamierzonego.
Sprawa jest więc prosta: historia nie zakończyła się wraz z zimną wojną. Co najwyżej zatrzymywał się na chwilę, żeby złapać oddech. Teraz został wznowiony i pędzi w kierunkach, które ledwo zaczęliśmy identyfikować. Przeszłość, do pielęgnowania której jesteśmy uwarunkowani, która ma nadawać sens wszystkiemu, nie ma sensu praktycznie w ogóle. W rezultacie nie będzie działać ani jako mapa, ani jako kompas. Niezastąpiony naród? Oszczędź mnie.
Nie zrozum mnie źle. Nie oczekuję, że Madeleine Albright przeprosi, ale byłoby pomocne, gdyby przynajmniej wycofała swoje oświadczenie. Może uważać to za prezent na pożegnanie dla narodu.
Prawa autorskie 2021 Andrzej Bacewicz
Andrew Bacevich, A TomDispatch regularnie, jest prezesem Quincy Instytut Odpowiedzialnego Statyzmu. Jego nowa książka, Po apokalipsie: rola Ameryki w przemienionym świecie, właśnie został opublikowany.
Artykuł ten pojawił się po raz pierwszy na TomDispatch.com, blogu internetowym Nation Institute, który oferuje stały dopływ alternatywnych źródeł, wiadomości i opinii autorstwa Toma Engelhardta, wieloletniego redaktora działu wydawniczego, współzałożyciela American Empire Project, autora książki Koniec kultury zwycięstwa, jak w powieści Ostatnie dni wydawnicze. Jego najnowsza książka to A Nation Unmade By War (Haymarket Books).
ZNetwork jest finansowany wyłącznie dzięki hojności swoich czytelników.
Darowizna