Od pierwszego dnia przeprowadzki do Nowego Jorku (NYC) była jedna stała – mój jedyny bastion regularności w moim gorączkowym życiu. Nieuchronnie ktoś będzie wyśmiewał, zwracał uwagę, skomentuje itp. mój akcent. Zwykle zaczyna się od pytania: „Jesteś z Bostonu czy coś?” Albo po prostu kpiąco naśladują mnie od razu. Właściwie nie przejmuję się tym aż tak bardzo. Służy jako codzienne przypomnienie, gdzie są moje korzenie: wbrew powszechnemu przekonaniu w Providence, na Rhode Island, a nie w Bostonie (dla tych z Was, którzy nie widzą różnicy, chętnie to zademonstruję!). I w większości przypadków ludzie wspominają o moim akcencie, bo mu się podoba, a to jest plus. Tak jak mówiłem, czy im się to podoba, czy nie, wcale mi to nie przeszkadza. Nie wszyscy w Rhode Island mówią tak jak ja.
Istnieją różne odmiany akcentu, w zależności od regionu stanu, z którego pochodzisz, a także pochodzenia etnicznego. Istnieje jednak sekcja Providence, w której trudno będzie znaleźć klasyczne opuszczenie litery „r” w środku i na końcu każdego słowa, a także wiele innych cech akcentu Little Rhody (istnieją również inne sekcje , ale ten jest mi najbardziej znany). Nie tylko akcent prawie nie istnieje, ale gramatyka zwykle jest również w normie. Mówię o East Side of Providence – siedzibie Brown University, Rhode Island School of Design, elitarnych szkołach prywatnych i od bardziej zamożnych po niezwykle bogatych. Nie można w ten sposób scharakteryzować całości East Side – ale ci, o których mówię, w dużej mierze zamieszkują ten obszar. East Side również znajduje się na szczycie ogromnego wzgórza (College Hill) z widokiem na centrum miasta. To wspaniały widok, ale mówi o tym, o czym będę rozmawiać.
OK, więc o co mi chodzi? Cóż, mieszkam na Manhattanie, wyspie, która staje się coraz bardziej placem zabaw dla bogatych, „młodych profesjonalistów” i studentów. Mój konkretny obszar, East Village, przeszedł proces gentryfikacji na długo przed moim przyjazdem; jednak nadal jest opanowany przez inwestycje i luksusowe mieszkania na Uniwersytecie Nowojorskim (NYU). Na szczęście i nie bez walki, nadal istnieją grupy ludzi i rodzin z klasy robotniczej, głównie z powodu pozostałych budynków o stabilizacji czynszów i budynkach z kontrolą czynszów (mam zasadę, że staram się z całych sił nie przyczyniać się do gentryfikacji, więc dopóki mnie na to stać do tego, postaram się pozostać na terenach już zgentryfikowanych, jednak ponad połowę moich dochodów płacę już za czynsz, więc nie wiem, jak długo to może potrwać). W każdym razie, wracam do mojego punktu. Chodzi mi o to, że w zasadzie w tej grupie koordynatorów i studentów, z rzadko spotykanym kapitalistą, wszyscy brzmią tak samo! Obejmuje to nawet tysiące „przeszczepów”, takich jak ja. Ich jednorodność mowy nie ogranicza się jednak do wyspy Manhattan. Brzmią zupełnie jak większość ludzi ze wschodniej części Providence! Wierzę, że to się nazywa dykcja nieregionalna. Co więcej, wiele osób zaangażowanych w kręgi aktywistów, z których obecnie jestem oddzielony, ma także nieregionalną dykcję. W tych kręgach ewoluowało, obejmując narastający ton na końcu każdego zdania, przez co wszystko brzmi jak pytanie. Niektórzy z Was mogą wiedzieć, o czym mówię. Tutaj właśnie wchodzi w grę element budowania ruchu i omówię ważne aspekty tego zjawiska i jego implikacje.
Nadal nie rozumiesz, do czego zmierzam? Oto jest.
Za każdym razem, gdy słyszę dykcję nieregionalną, nawiązuję skojarzenia z przyjaciółmi i znajomymi z East Side. Większość, jeśli nie wszyscy, to synowie i córki profesorów uczelni, lekarzy, filantropów, innych „profesjonalistów, a nawet w jednym przypadku właściciel sieci restauracji Kentucky Fried Chicken (KFC). Niektóre z tych osób były wielkimi przyjaciółmi, i nadal tak jest, ale przez większość czasu przywołuje to na myśl złe wspomnienia snobizmu, uprawnień i niezliczonych aktów klasizmu (gwoli ścisłości, mój ojciec jest elektrykiem na kolei, a moja matka pracowała głównie w City dzieląc swoją pracę pomiędzy strażą graniczną przez szereg lat a pracą z kobietami i zakładami poprawczymi dla nieletnich). Sugeruję zatem, że dominacja nieregionalnej dykcji wśród wielu organizatorów i aktywistów jest symptomem większego problemu klasowego w organizacje antyautorytarne. Przeważnie są zdominowane przez osoby wyniesione i zajmujące stanowiska w społeczeństwie klasa koordynatorów– klasa pomiędzy robotnikami i kapitalistami. W innym poście zagłębię się w kwestie kulturowe, które wynikają z tej dominacji. Jednak tutaj chcę ściśle zająć się kwestią mowy/języka. Żeby było jasne, nie twierdzę, że wszyscy ludzie z klasy robotniczej muszą mieć regionalny akcent, chociaż twierdzę, że większość go ma. A wielu, którzy obecnie tego nie robią, świadomie pracowało nad ich utratą, ponieważ badania pokazują, że tak jest mniejsze szanse na zdobycie pracy na wyższym szczeblu z dykcją regionalną. Mówię tylko, że nieregionalna dykcja może w rzeczywistości zaszkodzić organizowaniu ludzi z klasy robotniczej – zarówno studentów, jak i pracowników.
Jednym z większych problemów związanych z problemem mowy/języka jest to, że, jak wspomniałem powyżej, nastąpiła ewolucja specyficznej, nieregionalnej dykcji w kręgach aktywistów, zwłaszcza w „antyautorytarnej” lewicy, do której z dumą się przynależę. Mam wrażenie, że ta ewolucja faktycznie sprawia, że jest to mniej sprzyjające ludziom pracującym. Zawsze to zauważałem, odkąd zacząłem działać na lewicy nowojorskiej. Z tego powodu zawsze czułem się komfortowo, wracając do kręgów towarzyskich, których jestem częścią na Rhode Island, gdzie większość ludzi brzmiała jak ja. Jednakże nigdy nie uważałem tego za problem organizacyjny, dopóki nie zacząłem uczestniczyć w regionalnych i krajowych konwencjach Studentów Towarzystwa Demokratycznego (SDS), a potem wróciłem po nich do domu. Zauważyłem, że mimo że byłem na zgromadzeniu młodzieży i studentów z całego kraju, a w przypadku konwencji regionalnych z północnego wschodu, nadal dominowała wyewoluowana dykcja nieregionalna.
W czym ta rozwinięta wersja jest gorsza? Cóż, jak powiedziałem, wszystko brzmi jak pytanie zadane, jak to określiłem, „niejasno neutralnym” tonem. Przez niejasno neutralny mam na myśli to, że w głosie mówiącego nie można odróżnić skłonności emocjonalnych. Nie możesz werbalnie zidentyfikować niezgody, zgody, frustracji itp. A jeśli istnieje możliwy do zidentyfikowania ton emocjonalny, jest to powierzchownie brzmiąca wesołość. Tak, jest w tym coś nieistotnie dziwnego, ale prawdziwym problemem jest to, że może to być poniżające dla ludzi z klasy robotniczej. Nawet jeśli się nie zgadzasz, rozmówca brzmi tak, jakby faktycznie się z tobą zgadzał lub wyglądał, jakby w przeciwnym razie nie miał zdania. Na przykład o jeden raz za dużo słyszałem zdanie: „To naprawdę świetna uwaga, ale… (wstaw tutaj całkowicie przeciwny punkt widzenia)”. Oczywiście dana osoba nie wierzy, że jest to świetny punkt, jeśli całym sercem się z tym nie zgadza!
Jak to jest poniżające? Przez całe życie ludzie z klasy robotniczej są upominani i kontrolowani pod auspicjami tego, co ci, którzy są nad nimi, uważają za lepsze dla nich, i w wielu przypadkach robi się to z uśmiechem. Istnieją niezliczone mechanizmy dominacji klasowej, które muszą utrzymywać prawy wizerunek, aby uzasadnić swoje istnienie. Wierzę, że większość pracowników zdaje sobie sprawę z tych bzdur i nie będzie chciała ich znosić, podczas gdy powinni próbować rzucić wyzwanie tym strukturom władzy. Na przykład pracuję w tej samej korporacyjnej restauracji steakhouse przez siedem lat. Kierownictwo nazywa pracowników „członkami zespołu”, „zespołem”, którego oni sami również się podają. Byłoby to ładne określenie, gdyby oznaczało równe zasady podejmowania decyzji i warunki wśród wszystkich „członków zespołu”. Jednakże, jak w każdym innym kapitalistycznym miejscu pracy, istnieje hierarchiczny podział pracy, który spycha około 80 procent siły roboczej do uciążliwych i pozbawiających siły prac, przy niewielkim lub zerowym podejmowaniu decyzji w sprawach restauracji, a pozostałe 20 procent cieszy się lepszą pracą warunków pracy, wzmacniania pozycji w pracy i niemal całkowitego podejmowania decyzji. Kiedy ktoś, z kim pracuję, słyszy, jak kierownictwo nazywa go członkiem zespołu, natychmiast odbiera się to jako farsę.
Jeśli pracownicy potrafią to rozpoznać w pracy, organizatorzy i aktywiści nie powinni oczekiwać, że ich mózgi przestaną działać, gdy z nimi wchodzą w interakcję
SDS nie jest pod tym względem wyjątkiem. Moje doświadczenia na konwencjach jedynie potwierdziły to, co zaobserwowałem na wielu zgromadzeniach aktywistów. Z mojego doświadczenia z SDS wynika, że problem był większy na konwencjach. Myślę, że jest to produkt uboczny faktu, że ci, którzy mają więcej czasu i pieniędzy, mogą sobie na to pozwolić, co z kolei nasuwa pytanie o finansowanie, składki i inne czynniki, których znaczenie często jest pomijane. To już inny temat na inny raz.
Dykcja nieregionalna może sama w sobie stanowić problem; jednakże, jeśli jego rozwinięta forma będzie nadal rozprzestrzeniać się w antyautorytarnych organizacjach lewicowych, organizacje takie mogą zapomnieć o próbach przyczynienia się do wyzwolenia klasy robotniczej. Zamiast tego najprawdopodobniej pozostaną nieistotne. W pewnym momencie pomyślałem, że to stwierdzenie może być przesadzone. Ale za każdym razem, gdy ponownie odwiedzam Rhode Island, powrót do wielu (ale nie wszystkich) kręgów moich aktywistów staje się nie do zniesienia. Mogę sobie tylko wyobrazić, ile razy osoba pracująca zniechęciła się rozmową z działaczem pełnym dobrych intencji, a to z kolei wyciągnęła, w ten czy inny sposób, wnioski, które wyciągnąłem, prowadząc do pominięcia całej lewicy. I jak wielu w ostatnich latach coraz bardziej pociągała prawicowa retoryka „antyelitarnej lewicy”.
(Wspaniały artykuł na temat lewicy, altruizmu i wstępowania do armii ludzi z klasy robotniczej można znaleźć w artykule Davida Graebera, Armia Altruistów )
ZNetwork jest finansowany wyłącznie dzięki hojności swoich czytelników.
Darowizna