„Oczywiście wkraczamy na suwerenne terytorium innego kraju, lądujemy helikopterami i prowadzimy operację wojskową. A jeśli się okaże, że w tym kompleksie przebywa bogaty, no wiesz, książę z Dubaju, a w którym, wiesz, spędziliśmy tam siły specjalne, to mamy problemy”.
Tak prezydent Obama przyznał w wywiad do Steve’a Krofta z „60 minut” na temat zabójstwa Osamy bin Ladena, że jedyną obawą związaną z naruszeniem prawa międzynarodowego jest to, czy ofiara jest szlachcicem, czy nie.
Pomysł, że Lady Justice jest ślepa, nigdy tak naprawdę nie był brany poważnie. Wiemy, że gdyby tak była i wszyscy zostali pociągnięci do odpowiedzialności, większość naszych przywódców politycznych, byłych i obecnych, stanęłaby przed sądem za brudną listę międzynarodowych zbrodni. Nie byliby to tylko Slobodan Miloševic, Saddam Husajn i Moammar Kaddafi. Mordercy tacy jak Paul Kagame i Ariel Sharon również zostaliby osądzeni i prawdopodobnie skazani za swoje zbrodnie.
Nie, Lady Justice zagląda jej pod opaskę i to dość często. Nawet podczas procesów norymberskich standardową praktyką było to, że przestępstwo definiowano niezależnie od tego, czy zostało ono popełnione przez aliantów. Jeżeli uda się wykazać, że alianci popełnili to samo przestępstwo co oskarżony nazista, wówczas nie będzie to już przestępstwo i zarzuty zostaną wycofane. Podobnie było w przypadku admirała Gernetza, któremu wycofano zarzuty po tym, jak amerykański admirał Nietz przyznał się do zrobienia tego samego.
Chociaż Stany Zjednoczone mają w swojej konstytucji klauzulę supermacji, która stanowi, że „wszystkie traktaty zawarte lub które zostaną zawarte pod zwierzchnictwem Stanów Zjednoczonych będą najwyższym prawem w tym kraju” lub że Stany Zjednoczone nie mają jurysdykcji w Pakistanie lub że z technicznego punktu widzenia przeprowadzenie operacji wojskowej w suwerennym kraju bez ich zgody lub zgody Rady Bezpieczeństwa ONZ jest aktem agresji, lub że zamordowanie nieuzbrojonej i przetrzymywanej osoby jest niedopuszczalne, to nie ma znaczenia. Dla szlachty prawo ma znaczenie tylko wtedy, gdy jest ofiarą. Jeśli szlachcic jest prześladowcą, to nie ma to zastosowania.
Jednak w przypadku Stanów Zjednoczonych akty agresji przychodzą i odchodzą jak pory roku. Nie ma prezydenta po drugiej wojnie światowej, który nie podpisałby się pod żadnym z nich. Właściwym ochrzczeniem amerykańskiego prezydenta jest zbombardowanie jakiegoś odległego kraju pod najmądrzejszym i najbardziej obłudnym pretekstem. Podobnie jak gangsterzy, którzy muszą udowodnić swoją wiarygodność jakimś przestępstwem, tak amerykański prezydent musi udowodnić swoją uliczną wiarygodność zbrodnią imperialną.
Nazywamy nawet te rażące naruszenia „sprawiedliwością”, tak jak zrobił to Obama i jego zespół po nielegalnej egzekucji Osamy bin Ladena. Nawet Sekretarz Generalny ONZ Ban Ki-Moon przyłączył się do tych słów.
Tylko wtedy, gdy uznamy władzę polityki i klasy oraz jej wyższość nad „prawem”, naruszenia prawa można nazwać rozsądnymi. Jak powiedział przed wiekami Tukidydes: „Dobra sytuacja na świecie jest kwestią sporną tylko między równymi sobie u władzy, podczas gdy silni robią, co mogą, a słabi cierpią, co muszą”.
To właśnie potwierdził prezydent Obama. Przeprowadzając nielegalne działanie, Obama musi jedynie zwrócić uwagę na to, czy ofiara jest „bogatą”, czy nie. Jeśli ofiara sprawuje władzę polityczną i gospodarczą, niczym „książę z Dubaju”, możesz mieć pewność, że czyn przestępczy nie zostanie popełniony, a jeśli tak, to „sprawiedliwość” jest tym bardziej prawdopodobna. Ale jeśli ofiara jest słaba i bezsilna, nie przejmuj się rygorem prawa, pociągnij za spust.
Komentarz prezydenta Obamy powinien przejść do podręczników historii wraz ze stwierdzeniem byłego prezydenta Busha, że „pieniądze przewyższają pokój”.
ZNetwork jest finansowany wyłącznie dzięki hojności swoich czytelników.
Darowizna